przez Cirilla1701 » 1 sty 2016, o 12:28
Rozdział 2
Kiedy pociąg pełen uczniów w czarnych szatach dotarł na niewielką stację w Hogsmeade, padał deszcz. Chociaż „padał” to chyba zbyt słabe słowo. On lał się z nieba potężnymi strumieniami i nie zanosiło się, żeby miał szybko przestać.
Na stacji zapanował jeden wielki zamęt. Wszyscy krzątali się w pośpiechu z nadzieją, że uda im się nie przemoknąć aż tak bardzo. Jednak były to płonne nadzieje, albowiem graniczyło to z cudem.
W całym tym zamieszaniu, tłumie i hałasie podekscytowanych nastolatków, Harry zdezorientowany zgubił gdzieś przyjaciół. Teraz i tak każdy miał na głowie kaptur, więc na próżno zdałoby się szukanie rudych włosów. Stał jeszcze przez chwilę pod daszkiem na peronie wytężając wzrok i słuch, ale jego wysiłki nic nie dały, ponieważ przez ulewę pole widzenia zawężało się do kilku metrów. Towarzysze prawdopodobnie już dawno siedzą w powozach, a Harry nie może stać w miejscu całą wieczność. Ruszył więc w kierunku pojazdów, w czym skutecznie przeszkadzał mu wiatr, a szatę miał okropnie ubłoconą od kolan w dół.
Zorientował się, że idzie na samym końcu długiego pochodu, toteż gwałtownie przyspieszył kroku. Niestety, raczej go to spowolniło, ponieważ poślizgnął się na śliskim gruncie i upadł do tyłu w pokaźnych rozmiarów kałużę. Zaklął soczyście, a idąca paręnaście metrów przed nim grupka Ślizgonów odwróciła się i roześmiała, po czym patrząc na niego z ironicznym pobłażaniem, ruszyła dalej. Harry wstał i poszedł za nimi. Ach, gdyby tylko mógłby rzucić na nich kilka zabawnych uroków… Ale chłopak wolał nie ryzykować szlabanem już pierwszego dnia, poza tym zupełnie nie było mu do śmiechu.
Jego szata była już cała ubłocona i mokra, czuł, jak w butach woda chlupocze podczas stawiania kroków. Włosy kleiły mu się do czoła i do okularów, a w dodatku było mu okropnie zimno.
W końcu dotarł do rzędu powozów. Coś mu jednak w nich nie pasowało. Były one bowiem zaprzężone w zwierzęta, których Harry wcześniej nie widział. Mógł przysiąc, że pojazdy były napędzane magią, a nie dziwnymi, wyglądającymi co najmniej niepokojąco skórzastymi stworzeniami. Były tak chude, że spod czarnej skóry było widać niemal każdą ich kość.
Zdziwiony obecnością zwierząt, Harry nie zauważył, że deszcz zelżał, a przez chmury przebijało się blade światło księżyca. Powozy zaczęły ruszać, a on porzucił wszelką nadzieję, że zdąży wsiąść do któregoś z nich. Jednak przypomniał sobie, że jedną z ich właściwości jest to, że zawsze „czekają”, aż każdy uczeń zajmie swoje miejsce. Podczas, gdy wszyscy byli już w drodze do zamku, jeden powóz stał w miejscu. Kiedy Harry do niego podszedł, usłyszał w nim czyjś głos.
- Dlaczego, do cholery, ten pojazd się nie rusza! – zabrzmiał bardzo dobrze znany Harry’emu głos.
Pomyślał, że chyba nie mogłoby być już gorzej.
Wszedł do powozu po dwóch schodkach po prawej stronie pojazdu. Wszystko w środku wyglądało dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Czarne ściany, niewielkie okienko, ciemne obite siedzenia po dwóch przeciwnych stronach, zwrócone ku sobie. I siedzący na jednym z nich Draco Malfoy we własnej osobie.
Dlaczego to musiał być akurat on, dlaczego nie, dajmy na to, jakaś ładna, długonoga Krukonka? Cóż, życie stawia przed nami wiele wyzwań i trzeba im sprostać czy tego chcemy, czy nie.
Zatem Harry usiadł naprzeciwko blondyna, starając się nie utrzymywać kontaktu wzrokowego. Jedynym pocieszeniem było to, że jego szata wcale nie była w dużo lepszym stanie.
- Potter – wycedził Malfoy przez zęby. – To przez ciebie siedzę tutaj od trzech minut, czekając, aż łaskawie wejdziesz do powozu i marznę! Powtarzam, marznę! Prawdopodobnie zachoruję na jakiś rzadki rodzaj magicznej grypy, zapadnę w śpiączkę i już nigdy się z niej nie wybudzę! A to wszystko przez ciebie. Jeszcze mi za to wszystko zapłacisz.
- Jeśli chcesz wiedzieć, jestem tak samo niezadowolony z takiego obrotu zdarzeń, jak ty. I jest mi tak samo zimno.
Blondyn skomentował to milczeniem i tylko zmierzył go wzrokiem od góry do dołu. I od dołu do góry. I jeszcze raz.
Jechali kilka chwil w ciszy i Harry stwierdził, że cisza ta jest tak samo niezręczna, jak byłaby w towarzystwie każdej innej osoby, więc podjął się trudnego zadania zabicia jej.
- Więc… dlaczego jedziesz sam?
- Och, skąd w tobie nagle tyle empatii? Jeżeli musisz wiedzieć, to Crabbe z Goyle’em, Pansy i Blaise wsiedli do powozu przede mną i mimo, że zostały w nim dwa miejsca, oddałem je pewnym drugorocznym Ślizgonkom. Cóż, moja wielkoduszność nie pozwoliła mi zrobić inaczej. No i został mi tylko ten feralny pojazd, w którym znalazłem się z największą zakałą Hogwartu.
- Ej! Wypraszam sobie.
- Jeśli masz nadzieję, że zadam ci to samo pytanie, to się grubo mylisz. Ani trochę nie obchodzi mnie, gdzie zgubiłeś swoich szlamowatych koleżków.
Harry ucieszył się w duchu, gdyż powóz zatrzymał się przed wejściem do zamku. Kiedy z niego wyszli, obaj z ulgą zauważyli, że deszcz ustąpił.
Ruszyli w stronę głównej bramy, nadal w milczeniu. Po wszystkich uczniach nie było już nawet śladu na drodze. Zapewne byli już w Wielkiej Sali i szukali dla siebie miejsc przy stołach. Gdyby Harry i Malfoy się pospieszyli, zapewne zdążyliby przed rozpoczęciem uczty, a może nawet przed Ceremonią Przydziału.
Weszli do Sali i każdy z nich ruszył w stronę stołu swojego domu, nawet na siebie nie zerkając. Jednak ludzie, którzy już siedzieli, bacznie ich obserwowali. Dziwiło ich, że dwóch największych rywali w Hogwarcie tak po prostu wchodzi do pomieszczenia ramię w ramię.
Harry zauważył, że Ron i Hermiona zajęli mu wolne miejsce obok nich. Przyjaciel patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami.
- Harry! Jak… Dlaczego… Co się… Kiedy…
Hermiona tylko wbijała w niego pytające spojrzenie.
- To nie moja wina! Po prostu… Tak wyszło.
- Tak wyszło?! I tyle? – Krzyknęli oboje.
Harry’ego pochłonęło tłumaczenie wszystkich wydarzeń, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich trzydziestu minut.
Akurat, kiedy skończył, Dumbledore zastukał łyżeczką w kielich i rozpoczęła się Ceremonia Przydziału. Przebiegała dokładnie tak jak zawsze. Co chwilę przy jednym z czterech stołów rozlegało się głośne klaskanie, któremu towarzyszyły okrzyki radości i gwizdanie.
Później dyrektor wygłosił krótką mowę, brzmiącą podobnie każdego roku. Przedstawił również nową nauczycielkę Obrony Przed Czarną Magią, niejaką Dolores Umbridge. Miała na sobie ohydne różowe ubrania i wyglądała niesympatycznie. Uczniowie mieli tylko nadzieję, że w tym wypadku pozory naprawdę mylą.
Tymczasem na stołach pojawiło się mnóstwo pysznie wyglądających potraw, począwszy od sałatek, poprzez pieczone udka kurczaka, a kończąc na magicznych deserach, chociaż może przygotowanych bez pomocy magii. Wygłodniali i zmęczeni uczniowie byli w siódmym niebie.
Po skończonym posiłku wszyscy z napełnionymi brzuchami ruszyli do swoich dormitoriów. Każdy myślał tylko o gorącej kąpieli i miękkim łóżku czekającym na niego.
Gryfoni weszli do pokoju wspólnego. Nic się nie zmieniło. Te same kanapy i fotele, te same dywany i ciepły blask kominka. Zdecydowanie było to jedno z najprzytulniejszych pomieszczeń, jakie Harry kiedykolwiek widział na oczy.
Poczuł się po prostu jak w domu.
Pierwszą lekcją tego dnia były eliksiry. Harry i Ron niespecjalnie się z tego cieszyli, ale Hermiona była wprost przepełniona zapałem do nauki. Najgorszym elementem tych zajęć był nauczyciel. Zawsze w czarnej pelerynie, z zimnym wyrazem twarzy. Kiedy patrzył na Harry’ego, kiedy coś do niego mówił, można było wyczuć jego niechęć w promieniu kilometra. Nie było tajemnicą, że Stary Nietoperz nie cierpiał Pottera, a Potter jego.
Dlatego Harry po wejściu do klasy zajął miejsce jak najbardziej oddalone od katedry profesora. Hermiona nie poszła w jego ślady, usiadła w pierwszej ławce, żeby zawsze wszystko widzieć i słyszeć, za to Ron bez wahania podążył za nim.
Kiedy Gryfoni wypełnili połowę klasy, za nimi weszli uczniowie Slytherinu. Pozajmowali swoje stałe miejsca. Malfoy z Goyle’em, Pansy z Crabbe’em, Zabini z Nottem. Niezmiennie od czterech lat.
Wszyscy zajęli już swoje miejsca, więc Snape zaczął lekcję. Harry nawet starał się go słuchać. Udawało mu się to przez piętnaście minut. Później szukał sobie jakiegokolwiek zajęcia, byle tylko się jakoś rozerwać. Zaczął od obserwowania osób siedzących w pobliżu. Zorientował się, że nie jest jedyną osobą niezainteresowaną lekcją. Część Gryfonów rozmawiało ze sobą szeptem, niektórzy Ślizgoni rzucali się kulkami papieru, kiedy tylko nauczyciel nie patrzył. Malfoy wyglądał na znudzonego. A bynajmniej nie było to naturalne na lekcji eliksirów, gdyż blondyn wręcz uwielbiał ten przedmiot. A teraz tylko siedział podpierając głowę ręką i wbijał pusty wzrok w pergamin leżący przed nim. Jakby głęboko nad czymś rozmyślał. Nad czymś, co go martwiło. Luźne kosmyki włosów miał zagarnięte za ucho, a jego skóra była gładka, bez najmniejszej skazy.
Nagle ktoś, kto siedział dwa krzesła od Harry’ego, zapewne Seamus, rzucił w Malfoya zmiętym kawałkiem kartki. Ten od razu odwrócił się w jego stronę. Był pewny, że zrobił to Potter. Obrzucił go morderczym spojrzeniem. Był wielce urażony, że ktokolwiek miał czelność, aby czymkolwiek w niego rzucać. Już wstał, aby do niego podejść, ale w tym momencie spojrzał na niego Snape.
- Panie Malfoy, dlaczego nie siedzi pan na swoim miejscu?
- Potter rzuca we mnie jakimiś świstkami, profesorze – oświadczył blondyn z pretensją w głosie.
- To nie ja! – bronił się Harry.
- To naprawdę nie on – wstawił się za nim Ron.
Snape spojrzał na nich marszcząc brwi.
- Następnym razem wymyśl jakąś bardziej wyrafinowaną formę podrywu, Potter – Harry zaczerwienił się. – Nie sądzę, żeby rzucanie czymś w kogokolwiek było dojrzałe. Odejmuję dziesięć punktów Gryffindorowi – wypowiedź spotkała się z pomrukiem niezadowolenia Gryfonów i triumfem Ślizgonów. – tyle samo odejmuję Slytherinowi. Podziękujcie Panu Malfoyowi za wstawanie z miejsca bez pozwolenia – wycedził przeciągając sylaby.
***
Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy xD
Nadal potrzebuję bety, jakby ktoś pytał ;D
Ciri