Autor: Szampon
Tytuł: Wyobraź sobie smoka
Gatunek: drama/angst
Rating: PG13
Kanon: starałam się

Inne informacje: występują dwa fragmenty z "Księcia Półkrwi", które przerobiłam tak, by przedstawiały perspektywę Draco; tekst jest niebetowany
Wyobraź sobie smoka
Powiedzieli, że byłoby lepiej, gdyby poczekał tutaj i chociaż miało to zabrzmieć jak sugestia, stanowiło jedynie kolejny rozkaz.
Draco skinął głową i wszedł do niewielkiego, pogrążonego w ciemności pomieszczenia. Nie spojrzał na nich, kiedy wychodzili, zostawiając go na pastwę echa wspomnień i krzyku własnych myśli. Czuł wahanie matki, kilkusekundowe, na tyle długie, by zdążyła wypowiedzieć jego imię lub dotknąć jego ramienia, zanim zamknęła za sobą drzwi, lecz zbyt nikłe, zbyt niepewne, by przybrało rzeczywisty kształt. Dobrze, pomyślał Draco, jeszcze pogniotłaby mi szatę.
Ledwie poznawał dawną bibliotekę rezydencji Malfoyów. Okno na południowej ścianie zasłonięte było kotarami, a latające świeczki, które miał zwyczaj zapalać wieczorami, leżały bezwiednie w kącie, z wypalonymi knotami, gdyż już od dawna nikt nie przywoływał ich do życia. Zniknęła również stojąca na podwyższeniu sofa z ozdobnymi poduszkami, na tyle duża, że mogłaby pomieścić gromadkę dzieci zafascynowanych opowieścią i dźwięcznym brzmieniem głosu matki, ta, na której Draco zwykle siadywał sam, każąc domowym skrzatom podawać sobie coraz to nowe książki, chociaż mógłby je przywołać jednym prostym zaklęciem. W niektóre dni, kiedy wzrok ojca stawał się niemal tak ostry jak jego podbródek, zabierał ze sobą do biblioteki Gregory'ego i Vincenta. Pozwalał im kłaść się na perskim dywanie i słuchać, jak opowiada o kłótniach starych czarodziejskich rodów, jakie podsłuchał na kartach równie starych ksiąg. Sprawiał mu przyjemność sposób, w jaki wtedy na niego patrzyli, prawie tak jak patrzyli na ostatnie cynamonowe ciasteczka, znikające w ustach Dracona, zanim z niewinną miną, a nawet lekkim oskarżeniem w głosie twierdził, że wcale mu nie zasugerowali, żeby się z nimi podzielił. Ponieważ czarodzieje czystej krwi czy też nie, Draco zawsze siedział na sofie sam, zawsze wyżej od nich i zawsze spoglądał na nich z góry, nawet wtedy, kiedy byli już od niego dobre kilka centymetrów wyżsi.
Teraz wszystko wyglądało inaczej, jakby pomieszczenie było martwe, a kurz niezamieszkałych regałów i popioły spalonych książek pokryły także jego dzieciństwo. Odkąd Czarny Pan uczynił z rezydencji Malfoyów swoją kwaterę główną, Draco starał się wychodzić z pokoju najrzadziej jak mógł. Nie chciał spotkać wędrujących po korytarzach obcych twarzy i rąk, zachowujących się tak, jakby wszystko, czego dotkną, automatycznie stawało się ich własnością, i mogły robić z tym cokolwiek zechcą. Biblioteka była jednym z pomieszczeń, które uznali za zbędne. Bajki dla dzieci zatruwały umysł swym moralizatorskim charakterem, księgi historyczne gloryfikowały osoby walczące o prawa szlam i mugoli, stawiające świat niemagiczny na równi z magicznym, na siłę próbując wpisać się w „poprawność polityczną". Chłopiec prychnął. Pozycje godne przebywania w rezydencji szlacheckiej rodziny czarodziejów zostały przeniesione w bardziej odpowiednie miejsce, los pozostałych słów i ruchomych fotografii nie miał znaczenia. Zresztą, już niedługo i tak Draco miał stać się zbyt pochłonięty ważniejszymi sprawami, by znaleźć czas na coś tak błahego jak czytanie.
– Wszystko gotowe, pa-paniczu Draco. – Dotarł do niego świszczący głos Glizdogona i zdał sobie sprawę, że nie usłyszał odgłosu otwieranych drzwi. – Nasz pan cię oczekuje.
W komnacie pełniącej obecnie funkcję głównej siedziby Czarnego Pana panowała teatralna, fałszywa cisza. Draco nie potrafił zliczyć, ile osób znajdowało się w pomieszczeniu wraz z nim. „Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery", powtarzał w myślach, samemu nie wiedząc, czy próbuje określić liczbę zgromadzonych, czy bezwiednie oczekuje momentu, kiedy stopa Glizdogona zetknie się z podłożem, łudząc się, że może ten odgłos zagłuszy wcześniejszy błysk w jego oku i uśmiech, który można by uznać za pokorny, gdyby kącik ust z jednej strony nie uniósł się tak wysoko. Patrzył na rzędy otaczających go zwolenników Czarnego Pana, tych najbardziej oddanych, których uznał za godnych, by nosili na swoim ciele jego imię w postaci czarnego znaku, patrzył, ale ich nie widział, nie tak naprawdę. Stanowili jedynie tło, masę zawistnych i szyderczych, znudzonych i nieprzeniknionych wyrazów twarzy. Byli nic nie znaczącymi statystami w przedstawieniu, które zostało zorganizowane specjalnie dla niego. Patrzył nie dlatego, by poznać ich tożsamość; patrzył, ponieważ miał wtedy pewność, że oni to spojrzenie oddają i widzą wylewającą się z Dracona dumę, jaką niesie za sobą wiedza, że jest pierwszym, który dostąpi tego zaszczytu w tak młodym wieku.
Z trudem podniósł wzrok na matkę, czekającą na niego w miejscu, które powinien zajmować ojciec, gdyby tu był. Gdyby mógł tu być. Stała wyprostowana, z zadartym nosem i dumnie uniesionym podbródkiem, o wiele łagodniejszym niż ten, który widział u Lucjusza lub wtedy, gdy spoglądał w lustro. Tylko jej oczy błyszczały strachem i Draco przełknął głośno ślinę, jakby dopiero teraz zrozumiał, dlaczego się tu znalazł.
A może to nie jej oczy błyszczały strachem, może to było tylko odbicie jego oczu.
Zostało mu do pokonania kilka stopni, by znaleźć się na równi z Czarnym Panem, który stał przodem do wypełnionego zielonymi, wijącymi się niczym glony płomieniami kominka z czarnego marmuru i już nie odprowadzał go nikt poza wzrokiem zgromadzonych. Klękając, Draco dostrzegł, jak chude palce Voldemorta subtelnie sunęły po różdżce, którą trzymał w dłoniach, prawie tak, jakby ją głaskały.
– Panie – wyszeptał, pewny, że gdyby choć trochę podniósł głos, byłoby w nim słychać drżenie. Uporczywie wpatrywał się we własne dłonie, byleby tylko odciągnąć uwagę od syczenia Nagini i cienia sylwetki Czarnego Pana, jaki rzucał na ziemię ogień z kominka, sylwetki, którą miał za chwilę ujrzeć w pełnej okazałości.
– Zbliż się, młody Malfoyu. – Przywołał go gestem dłoni. – Tutaj, właśnie tutaj. Sprawiłem, by płomienie przybrały barwę wody z jeziora, widzisz? Żebyś mógł poczuć się jak w pokoju wspólnym Slytherinu, jak, zaryzykuję stwierdzeniem, w domu – powiedział, kładąc akcent na ostatnie słowo i zmrużył oczy. – Ale spójrz uważniej, tam w rogu… Poznajesz? – Był to skrawek fotografii przedstawiającej Draco uśmiechającego się do kogoś, kogo twarz zdążył już wypalić ogień. Postać dawała mu kuksańca, po czym szybko cofała rękę, by uchronić się przed rewanżem, wciąż na nowo i na nowo. Teodor Nott, pomyślał Draco, jego rówieśnik ze Slytherinu, którego rodzina postanowiła przejść na niewłaściwą stronę. – Wyrzekniesz się dla mnie wszystkiego, jeśli taka będzie moja wola.
– Wyrzeknę się – powtórzył automatycznie.
– Więc przyglądaj się, jak twoje wspomnienie płonie – rozkazał Czarny Pan. – To dla twojego dobra – dodał, niemalże łagodnie, jakby syczał, wykorzystując swoją zdolność, by zakląć kolejnego węża do kolekcji. – Ci zdrajcy, których nazywałeś przyjaciółmi… Będą cię tylko spowalniać, powstrzymywać przed byciem kimś wielkim, kim dane ci jest się stać, jeśli pozostaniesz mi lojalny. A oni wszyscy prędzej czy później zapłacą za to, że ośmielili się wątpić lub sprzeciwiać, sugerując, że możemy stanąć ramię w ramię z mugolami i szlamami. Przecież wiesz, że jesteśmy kimś więcej, jesteśmy ponad nimi i dlatego wybrałem ciebie, żebyś do mnie dołączył. Wierzysz mi, Draco?
– Wierzę. – Czuł, jak przerażenie w jego sercu ulatywało, zastępowane przez podekscytowanie i poczucie spełnienia, ponieważ został doceniony, wybrany przez samego Czarnego Pana, a takiej potęgi nikt nie ośmieli się zlekceważyć.
Voldemort powoli podciągnął rękaw jego szaty, odsłaniając bladą skórę przedramienia z widocznymi niebieskimi liniami żył i wypowiedział zaklęcie. Znak śmierciożercy nie pojawił się na skórze Dracona od razu przy dotyku cisowej różdżki, chłodnym i intymnym jak dotyk palców jej właściciela, lecz powoli wypływał z jego głębi, stając się coraz wyraźniejszym, aż zaczął wyglądać tak, jak gdyby zawsze tam był.
– Honor nazwiska Malfoyów znajduje się teraz w twoich rękach. Nie zawiedź, tak jak zrobił to twój ojciec.
***
Na dworzec King's Cross Draco Malfoy przyszedł sam. Z matką pożegnał się wcześniej, skinieniem głowy chłodnym niczym powietrze tego wrześniowego poranka. Nie miał przy sobie nic poza czarną aktówką, nieróżniącą się niczym od miliona innych czarnych aktówek, produkowanych masowo dla ważnych osobistości i szarych urzędników Ministerstwa Magii, by wpisywali się w schemat profesjonalizmu. Resztą jego bagażu zajęli się słudzy, którzy prawdopodobnie zdążyli już go dostarczyć i umieścić w czekającym na peronie pociągu. Draco nie zawracał sobie głowy takimi błahostkami. Kiedy wchodził do dormitorium, wszystkie jego rzeczy były już na swoich miejscach, jakby wcale się stamtąd nie ruszały na okres letniej przerwy – tak po prostu się działo, samo, a Draco nie chciał marnować czasu na zastanawianie się jak i dlaczego. Był przyzwyczajony do wyręczania się służbą, innym ludźmi czy magią.
Stanął na uboczu, z pogardą obserwując zebrany tłum. Rodzice przytulali swoje dzieci na pożegnanie, jedni ubrani w czarodziejskie szaty ze wzrokiem mówiącym, że nie są tu pierwszy raz; niektórzy przestraszeni, rozglądający się wokoło z niepokojem i nerwowo ściskający dłońmi krawędzie swetrów, jakby właśnie znaleźli się w innym świecie i nie mieli pojęcia, jak się zachować. Kilku chłopców obok niego grało w Eksplodującego Durnia i za każdym razem, kiedy głośno wybuchali śmiechem, Draco z trudem powstrzymywał się, żeby nie spalić ich kart. Większość uczniów zdążyła już w tej chmarze zbyt pstrokatych barw i przyprawiających o wymioty dźwięków podekscytowania znaleźć swoich przyjaciół i teraz stali w grupkach, próbując przekrzyczeć hałas i pochwalić się wspomnieniami z tego lata. Śmiali się i wygłupiali, nie mając pojęcia, jak bardzo byli zwyczajni i że do nich świat nie będzie należał nigdy. Są tacy naiwni i nieświadomi, myślał Draco, mógłbym wykrzyczeć im w twarz, kim jestem i do czego zostałem wybrany, a i tak by nie zrozumieli. Popatrzyliby na mnie z politowaniem, może parsknęliby śmiechem z grzeczności, wierząc, że to tylko ironiczny żart.
– Pan Malfoy Junior. – Usłyszał ze swojej prawej strony. Obrócił się i dostrzegł wysokiego mężczyznę w średnim wieku, ubranego w ciemne, przylegające do ciała spodnie i długi bordowy płaszcz z szerokimi rękawami, ciągnący się za jego palcami jak kolorowy cień. W ręku trzymał laskę, którą torował sobie drogę przez tłum. Skinął Malfoyowi głową na powitanie, ale nie ściągnął kapelusza, prawdopodobnie starając się nim zakryć powiększającą się na jego skroniach łysinę. Draco znał jego twarz, lekko zgarbiony nos i ostro zarysowany łuk brwiowy, który sprawiał, że mężczyzna wyglądał, jakby nieustannie był czymś zaskoczony czy zdziwiony. Widywał ją setki razy na korytarzach rezydencji Malfoyów i w swojej wyobraźni, kiedy stał przed drzwiami swojego pokoju i bał się wyjść na zewnątrz. Dopiero teraz, spotykając go w miejscu takim jak dworzec King's Cross, zdał sobie sprawę, że istnieje on poza konturami, które nakreślił mu Czarny Pan, jako ktoś więcej niż tylko śmierciożerca. Prawdopodobnie właśnie odprowadził na stację swoje dziecko, które Draco będzie mijał na korytarzach w Hogwarcie; może spotkał już je kilka razy albo nawet należy do tego samego domu co ono, nic o tym nie wiedząc. – Życzę szczęścia. Na pewno się panu przyda – powiedział oficjalnym tonem, lustrując go zmrużonymi oczyma.
– Nie potrzebuję szczęścia – odpowiedział Draco.
– Oh, oczywiście, że nie. – Czarodziej uśmiechnął się z pobłażaniem. – Niech pan w to wierzy, póki jeszcze może – dodał, po czym odszedł, wymachując laską.
Draco rozejrzał się wokół siebie, upewniając się, że nikt nie zwrócił uwagi na tę tajemniczą wymianę zdań. Jego prawa dłoń mimowolnie powędrowała do rękawa lewej ręki i podciągnęła go aż po nadgarstek, chociaż jeszcze w domu setki razy sprawdzał, czy czarna koszula, którą miał na sobie, dokładnie zakrywa znajdujący się na jego przedramieniu znak. Cała ta sytuacja była idiotyczna. Nie miał ochoty dłużej stać tutaj, wśród obcych ciał i oddechów bezkarnie naruszających jego przestrzeń osobistą, czekając aż Crabbe i Goyle wspaniałomyślnie postanowią się zjawić i zapewnić mu przyzwoite miejsce w pociągu. W końcu był Malfoyem, a czekanie nie należało do czynności, które Malfoyowie mieli zwyczaj wykonywać. Szukanie na własną rękę niewypełnionego przedziału w Expressie Hogwart, koniecznie z wolnym siedzeniem obok okna i liczbą Gryfonów równą zeru, również nie należało do tych czynności, ale Draco wierzył, że dzięki jego ślizgońskim zdolnościom, uda mu się osiągnąć sukces. Odwrócił się, by wcielić w życie swój zamiar, jednak zanim zdążył wykonać choćby krok, zderzył się z czymś twardym i, niestety, zdecydowanie żywym, przez co aktówka niemalże wyślizgnęła mu się z palców, co Ślizgonom nigdy, ale to nigdy się nie zdarza.
– Patrz, jak chodzisz! – krzyknął, odzyskując równowagę, po czym spojrzał na poprawiającą okulary niedoszłą przyczynę jego śmierci. Chwileczkę. Okrągłe okulary, włosy wyglądające jakby każdy z nich postanowił stać się niezależny i rozpocząć własne życie, wyłaniająca się spośród nich blizna i bardzo przeciętny, żeby nie powiedzieć mierny, dobór ubrania. – Potter – skwitował. – Mogłem się tego spodziewać. Koordynacja ruchowa godna Gryfona – pochwalił go, a jeden z kącików jego ust samoistnie powędrował do góry, dumny z perfekcyjnie wyważonej ironii.
– Widzę, że znalazłeś nowych przyjaciół, co, Malfoy? – spytał Potter bezceremonialnie, jakby wcale nie usłyszał wypowiedzi Dracona, a jego nos poniekąd wydłużył się od wpychania go w cudze sprawy.
– Cóż, przynajmniej ja, w odróżnieniu od niektórych, mam przyjaciół – odparł Draco.
– A po ostatnich wydarzeniach już dobrze wiemy, kim oni są.
– O czym ty, na Salazara, mówisz? Jesteś pewny, że nie postradałeś rozumu? Słyszałem, że po pewnym czasie tak się dzieje z tymi z Gryffindoru… Wiesz, presja związana z udawaniem honorowego i szlachetnego, kiedy naprawdę jest się zarozumiałym pyszałkiem, może mieć negatywne skutki, szczególnie dla kogoś z tak traumatycznym dzieciństwem i nieposkromioną obsesją na punkcie wybawiania świata od wszelkiego złego.
– Przestań odgrywać ten swój teatrzyk, już nikt się na to nie nabierze. Każdy zdążył się przekonać, w jakim towarzystwie obraca się twoja rodzina.
– Nie wiedziałem, że aż tak bardzo interesuje cię moja rodzina... Czyżby to dlatego, że nie masz własnej? – zadrwił Draco, po czym nachylił się i dodał: – Lepiej trzymaj się ode mnie z daleka, Potter, jeśli nie chcesz skończyć jak twój ojciec.
Starał się upchać całą swoją nienawiść w słowach, ale nagle nagromadziło się jej tyle, że musiał oprócz tego zacisnąć pięści, wbić paznokcie we wnętrza dłoni i czekać, aż powstaną w ich miejscu szczeliny na tyle głębokie, by mogła się ona przez nie przedostać.
– Za to ty najwidoczniej chcesz skończyć jak twój, Malfoy.
Draco zmrużył oczy, zanim stałyby się wielkie i przezroczyste, i ukazały coś więcej poza wstrętem i odrazą. Wyobrażał sobie, jak sięga po różdżkę i pokazuje Potterowi, gdzie jest miejsce dla takich gnid, jak pluje mu w twarz, zanim chłopiec ośmieliłby się dodać cokolwiek z tą bezczelną dumą w głosie, że to on był tym, który zamknął Lucjusza Malfoya w Azkabanie. Wiedział, że swoim brakiem opanowania ponownie zawiódłby ojca i poczuł jego rozczarowanie tak wyraźnie, jakby w tym momencie przy nim stał. Uspokoił się więc, powtarzając w myślach, że musi być cierpliwy i nie wychylać się, a dostanie o wiele więcej niż przypatrywanie się hańbie Gryfona.
– Nie zbliżaj się do mnie – szepnął Potterowi prosto w twarz, prawie tak, jakby wymierzał mu policzek, po czym wyprostował się, poprawił koszulę i odszedł niespiesznie. Po chwili dołączyli do niego Crabbe i Goyle, i choć nigdy nie przyznałby tego na głos, ich ciężkie kroki i głośne słowa wywołały w nim poczucie ulgi.
***
Kiedy w zeszłym roku został wybrany na prefekta Slytherinu, nie był ani trochę zaskoczony. Arystokratyczne pochodzenie, wybitne wyniki w nauce, jakkolwiek rozumiany zwyczaj przywracania do porządku młodszych uczniów oraz niezaprzeczalny respekt wśród starszych roczników wystarczyły, by stwierdzić, że nie ma lepszego kandydata. Otrzymawszy srebrną plakietkę z herbem węża i wygrawerowaną literą „P", Draco poczuł się kilka centymetrów wyższy i postanowił wywiązać się ze swojego zadania jak najlepiej potrafił. Trzeba przyznać, że to właśnie dzięki jego staraniom Ślizgoni znaleźli się o krok od zdobycia Pucharu Domów. Jednak wiele się zmieniło od tamtych świetlanych czasów. Działalność Brygady Inkwizycyjnej i rozsądne zmiany profesor Umbridge należały już do przeszłości. Teraz Draco musiał nie tylko pogodzić się z przywróceniem starych zasad, ale również niezbyt przychylną opinią dawnych kolegów, koleżanek, wrogów i innych twarzy mijanych na korytarzu, posiadających głos, chociaż zbyt przeciętnych, by zostały przez niego zapamiętane. No tak, musiał być dla nich nie lada atrakcją. W końcu nie każdy uczeń mógł pochwalić się ojcem uwięzionym w Azkabanie za spiskowanie z „ciemną stroną". Spodziewał się, że prawie wszyscy będą patrzyli na niego z góry, a niektórzy Ślizgoni nawet z najwyższego szczytu Himalajów. Samo posiadanie śmierciożercy w rodzinie nie było tak potępiane, jak posiadanie śmierciożercy, który dał się złapać, co wydarzyło się w przypadku jego ojca. Nie liczył na współczucie czy zrozumienie ze strony uczniów innych domów, ale wiedział, że to Ślizgoni będą traktowali go z największą nonszalancją. W powszechnej opinii jego rodzina była skończona, a wraz z nią reputacja i dotychczasowa pozycja Dracona Malfoya. Aczkolwiek nie przejmował się za bardzo ich chwilowemu ulęgnięciu złudzeniu, że jest nikim, skoro prędzej czy później mieli klęknąć tylko po to, by zbliżyć wargi do jego butów, ponieważ to on został wybrany, a nie żadne z nich.
Rozważywszy wszelkie za i przeciw, Draco postanowił zignorować obowiązki prefekta i usiąść w przedziale ze Ślizgonami, unieść wysoko brwi i pokazać im, że to, co się stało, nie miało znaczenia i wciąż może robić, co zechce. Chociaż wszedł do pociągu z Crabbem i Goylem, nie zajął miejsca obok nich, ale przy stoliku naprzeciwko, twarzą w twarz z Blaisem Zabinim. Czarnoskóry zmrużył oczy, nie odzywając się. Zielony krawat opadał mu na tors, a splecione dłonie opierał o blat stolika.
– Jak tam twoja matka, Blaise? Słyszałem, że planuje ponowne wyjście za mąż. Który to już raz, szósty? – spytał Draco. Jego głos brzmiał niedbale i niezobowiązująco, a sztywną, napiętą pozycję łatwo można byłoby wziąć za oznakę zarozumialstwa. Zabini ściągnął brwi w zdezorientowaniu, jakby nie był pewny, czy wypowiedziane słowa są skierowane do niego, czy tylko rzucone w powietrze, by zawisnąć tam bez odpowiedzi jak w próżni.
– Siódmy – powiedział w końcu, chociaż jego szerokie usta zdawały się nie poruszyć. – Mówi, że do dziewięciu razy sztuka, więc prawdopodobnie na tym nie poprzestanie.
– Nie wiedziałem, że tak się mówi. – Draco wsparł plecy o siedzenie i rozłożył wygodnie nogi po tym, jak udało mu się przełknąć ślinę i pozbyć igieł z gardła. Czarna koszula, którą włożył, kontrastowała się z barwnymi wzorami oparcia.
– Nie mówi. Nie u nas. Nowy mąż matki jest mugolem – ciągnął obojętnym tonem zapytany. – Mugolem z ogromną fortuną i najwyżej kilkoma tygodniami życia przed sobą…
Kąciki ust Draco uniosły się z wyższością. Skoro mugoli cechowała taka naiwność, nic dziwnego, że zostali stworzeni do bycia wykorzystywanymi przez lepszych od siebie. „Pozdrów ode mnie swoją matkę", chciał dodać, ale w tej chwili Pansy Parkinson weszła do przedziału. Miała spięte w kucyka włosy i skrzekliwy głos, którym manifestowała wszem i wobec swoje niezadowolenie.
– Jak zwykle zapomnieliście mnie powiadomić, który przedział zajmujecie – poskarżyła się, wręczając Zabiniemu jakiś świstek papieru. – To wiadomość od profesora Slughorna, nowego nauczyciela w Hogwarcie. Z zaproszeniem na małą przekąskę do przedziału C, jak przeczytałam.
Wyprosiła Zabiniego i wpakowała się na jego miejsce.
– Ślizgoni zawsze zajmują te same przedziały, Pansy – zauważył z ironią Draco, śledząc zawistnym wzrokiem odchodzącego Blaise'a. Nie wstał, by pomóc dziewczynie włożyć walizki na bagażową półkę. Rozbawiony obserwował jej nieudolne próby i poirytowane westchnienia, kiedy raz za razem przegrywała z ciężarem własnych rzeczy.
– Masz przecież różdżkę.
– W walizce. – Krople potu pojawiły się na jej czole, zlepiając ze sobą kilka niesfornych ciemnych kosmyków. – I nie waż się ze mnie śmiać, bo mnie nikt nie wyręcza. Z wszystkim muszę radzić sobie sama, w odróżnieniu od ciebie.
Jednocześnie miała rację i kompletnie nie wiedziała, o czym mówi, choć to właściwie się nie liczyło, bo Pansy byłaby jego, nawet jeśli roześmiałby się teraz na całe gardło.
– Na brodę Merlina, pomóż jej, Greg, bo mam już dość tych ciągłych stęków. Greg, mówię do ciebie, przestań w końcu bawić się tymi figurkami dla niedorozwiniętych Gryfonów!
– Kupiłem je na Przekątnej i można ćwiczyć na nich coś w rodzaju Imperiusa – powiedział Goyle, niezdecydowany, czy chce się usprawiedliwić, czy sprzeciwić Malfoyowi. Przerwał zaklęcie i skierował swoją różdżkę w stronę Pansy.
– Wolałabym, żebyś zrobił to bez użycia magii – zaoponowała dziewczyna, pochylając się obronnie, jakby trzymała tam nie wiadomo jakie skarby. – Po przyjeździe do Hogwartu chciałabym ujrzeć moje rzeczy w ich oryginalnym stanie.
Goyle wstał, wziął walizkę od Pansy i włożył ją na półkę bagażową, po czym wysłał magiczne posążki do pudła i wrócił na swoje miejsce z zamiarem nieodzywania się więcej do końca podróży. Nie reagował nawet na zaczepne szturchnięcia ze strony Crabbe'a.
Nieprzerwany potok słów Pansy i kilka obrażonych westchnień Gregory'ego później wrócił Zabini. Malfoy przestał wpatrywać się w uciekający za oknem krajobraz i przeniósł wzrok w jego stronę dokładnie w momencie, kiedy czarnoskóry zasunął drzwi. A raczej próbował je zasunąć.
– Co jest z tymi drzwiami!? – zdenerwował się, raz po raz uderzając nimi w niewidzialną przeszkodę. Nagle rozsunęły się całkowicie tak gwałtownie, jakby ktoś nimi szarpnął. Blaise, wciąż uwieszony klamki, o mało co nie przewrócił się na kolana pochłoniętego komiksem Vincenta. Zamiast tego próbował chwycić się dłonią półki bagażowej, by zachować równowagę, ale trafił na niechlujnie odłożone pudło figurek Goyle'a. Jego zawartość rozsypała się po całym przedziale i pochłonęła uwagę i gardła niemal wszystkich znajdujących się w nim osób. Tylko Draco obserwował inny punkt, gdzie, jak mu się zdawało, dostrzegł przed chwilą biały przedmiot, śmigający w górę i znikający w powietrzu. Coś było nie w porządku, ale biorąc pod uwagę przelatujące w tę i z powrotem krzyki i wyzwiska, on jeden zwrócił na to uwagę. Postanowił zachowywać się normalnie, na wypadek gdyby jego podejrzenia były słuszne i ktoś wszedł za Zabinim do ich przedziału. Dużo czytał o niewidzialności i zdawał sobie sprawę, że gdzie jak gdzie, ale w pociągu pełnym młodych czarodziejów, musiał też znaleźć się ktoś, komu ten temat nie był obcy.
Draco zachichotał, patrząc na nieudolne próby Goyle'a, starającego się przekrzyczeć wydające odgłosy bojowe zastępy figurek i zmusić Blaise'a do uprzątnięcia bałaganu, jaki narobił.
– To twoje zabawki, więc radź sobie z nimi sam – oznajmił Zabini, krzyżując ręce.
– Ej, Zabini – odezwał się Draco, chcąc powstrzymać wiszącą w powietrzu kłótnię, zanim Gregory wpadnie na pomysł, by użyć różdżki, co mogło się skończyć tylko źle albo jeszcze gorzej. – Czego chciał ten Slughorn?
– Po prostu próbował urobić sobie ludzi, którzy mają dobre znajomości – odrzekł zapytany, wciąż łypiąc groźnie na Goyle'a. – Ale najwyraźniej nie doszukał się takich wielu, bo niektórzy wyglądali, jakby znaleźli się tam przez przypadek, jak Longbottom albo ta Weasley.
– Zaprosił Longbottoma?! – Draco zmarszczył czoło, nachylając się, jakby myślał, że się przesłyszał.
– No, chyba tak, skoro tam był – odrzekł apatycznie Zabini.
– Ale co Slughorna mogło w nim zainteresować?
Zabini tylko wzruszył ramionami.
– Kogo jeszcze zaprosił?
– McLaggena z Gryffindoru, jakiegoś bruneta z Ravenclawu o nazwisku Belby, jeśli dobrze pamiętam, Notta – wyliczył. – No i Pottera.
– Słynny Potter… Jak mogłoby go tam zabraknąć. Pewnie chciał sobie popatrzeć na Wybrańca – zadrwił Malfoy, przypominając sobie ich ostatnie spotkanie na peronie. – Ale ta Weasley! Czyżby zdrada krwi uczyniła ją tak wyjątkową?
– Mówiłem, że to raczej eksperymentalne zgromadzenie.
– Z tego, co słyszałem, Slughorn nie ma najlepszego gustu, więc nie liczyłbym na poprawę.
– I tak nie wybieram się tam kolejny raz – odparł Blaise z zamiarem zakończenia tematu.
– Ciekawe, dlaczego nie zaprosił ciebie, Draco – włączyła się Pansy, podnosząc wzrok znad magicznego lusterka, które dostała od ciotki na szesnaste urodziny. Kiedy wkładała pod nie dłoń, odbicie pokazywało jej paznokcie z najrozmaitszymi szlaczkami i kolorami. – Hmmm, myślę, że wezmę ten – dodała, z satysfakcją spoglądając na swoje dzieło.
– Po Notta posłał dopiero wtedy, kiedy dowiedział się, że jego rodzina przeszła na stronę Dumbledore'a. Widocznie nie chce mieć do czynienia ze śmierciożercami – stwierdził Zabini, a Draco nie potrafił powstrzymać cisnącego mu się na usta pogardliwego uśmiechu. Tak mało wiedzieli. Może to był najwyższy czas, żeby uchylić im rąbka tajemnicy, zanim staliby się jeszcze bardziej bezczelni i zaczęli otwarcie obrażać jego ojca.
– A co mnie tam obchodzi, z kim on chce mieć do czynienia, a z kim nie. W przyszłym roku może mnie w ogóle nie być w Hogwarcie, więc nie zależy mi na sympatii jakiegoś starego profesora.
Pansy przestała kreślić różdżką wybrany wzór na paznokciach.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Może będę musiał zająć się ważniejszymi sprawami. – Miał spokojny ton, niemalże pozbawiony emocji, jakby komentował pogodę albo jeden z napadów ekscytacji brunetki.
– Myślisz, że Czarny Pan będzie chciał cię mieć u siebie? – spytała Parkinson z szeroko otwartymi oczyma, a cały przedział zdawał się wstrzymać oddech. Nawet Zabini przestał być wyniośle obojętny i zdradzał oznaki zainteresowania.
– Skoro aktualnie jego rezydencja znajduje się w moim dworze, to już tak jakby jestem u niego. – Wzruszył ramionami. – Ale nie w tym rzecz. Może potrzebować, bym zajął się dla niego pewnymi sprawami.
– Nie przesadzaj, masz dopiero szesnaście lat i nie jesteś jeszcze w pełni wykwalifikowanym czarodziejem, co ty mógłbyś dla niego zrobić? – Blaise uniósł brew z coraz większym powątpiewaniem w prawdziwość słów Draco.
– Widać już Hogwart – zauważył Malfoy, ignorując ostatni komentarz Zabiniego i wskazał na pociemniałe okno, co rozładowało napięcie. – Lepiej się przebierzmy.
Crabbe westchnął i niechętnie zamknął komiks, chociaż przez kilka ostatnich minut trzymał otwartą wciąż tę samą stronę, aż kolorowe postacie ze znudzenia zaczęły wyśmiewać i naśladować jego mimikę, rozwarte, zaskoczone słowami Malfoya usta. Kopnął pod stołem łydkę Gregory'ego, który siedział z rękoma szczelnie oplatającymi trzymane na kolanach pudło magicznych figurek i patrzył w jeden punkt z uporczywą myślą w postaci wąskiego zagłębienia między brwiami. Obydwaj podnieśli się z miejsc, Vincent, przeciągnąwszy się, sięgnął po swój kufer, a wyższy Ślizgon odstawił na bok tak pilnie strzeżone przez siebie pudło i zaczął ściągać pozostałe walizki z półki bagażowej. W pewnym momencie Draco usłyszał dziwny odgłos, jakby stęknięcie bólu i szybko spojrzał w górę, marszcząc czoło. Tym razem miał pewność, że się nie przesłyszał. Ktokolwiek tu był, musiało mu bardzo zależeć na podsłuchaniu ich rozmowy, skoro ryzykował ukrycie się w przedziale pełnym Ślizgonów.
Pociąg zwolnił, szarpiąc i zgrzytając. Korytarze znowu zaczęły wypełniać się uczniami. Goyle położył przed Draco jego aktówkę, po czym rozsunął drzwi. Odwrócił się i spojrzał na blondyna z niemym pytaniem.
– Idźcie – zakomenderował Draco i spokojnie otworzył czarną teczkę, wyciągając zwiniętą szatę z ukrytą w rękawie różdżką. – Ja muszę coś sprawdzić.
– Zajmę ci miejsce obok siebie na Uczcie Powitalnej – obiecała Pansy, przywdziewając figlarny uśmiech i pomachała mu z nadzieją, że zwróci uwagę na jej paznokcie.
Greg zaczął przepychać się łokciami przez tłum drugoroczniaków, torując drogę pozostałym. Kiedy Blaise wychodził z przedziału, Draco z wyższością i pewnym oznajmieniem spojrzał mu w oczy, i stał się świadkiem, jak pełne niedowierzania brązowe tęczówki rozszerzają się, jakby przestraszone nagłym odkryciem czarnoskórego.
Odczekał aż Ślizgoni znikną wśród tysięcy ciemnych szat i przeciskających się ciał, po czym podszedł do drzwi i ściągnął w dół zasłony, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka.
– Petrificus totalus! – Odwrócił się momentalnie, celując różdżką w miejsce, gdzie, według niego, znajdował się niewidzialny przybysz. Czyjeś ciało zwaliło się na podłogę z przerażającym łoskotem. Draco wyszczerzył zęby z satysfakcją. Przed nim leżał w dość karykaturalnej pozycji Harry Potter, łypiąc oczami na wszystkie strony. Okulary zsunęły mu się z nosa i opadły na rozciągającą się na ziemi, jak wydedukował, pelerynę-niewidkę.
– Tak myślałem – oznajmił Malfoy zarozumiale. – Usłyszałem cię, jak Goyle ściągał kufer. I chyba zobaczyłem, jak coś białego mignęło w powietrzu, kiedy wrócił Zabini… – Spojrzał na adidasy Pottera. – To ty zablokowałeś drzwi, kiedy Blaise chciał je zamknąć, tak?
Przez chwilę przyglądał się Gryfonowi w milczeniu. Sam nie mógłby tego lepiej zaplanować. Powiedział dokładnie to, co Potter chciał usłyszeć; podał mu pod nos pytania, wątpliwości i podejrzenia.
– Ostrzegałem cię, żebyś trzymał się ode mnie z daleka. Teraz zrozumiałeś, czy powinienem użyć mowy wężów, skoro normalnego polecenia nie potrafisz pojąć?!
I kopnął go w twarz.
– To za mojego ojca. A teraz, żeby przypadkiem nie przyszło ci na myśl, by wykręcić taki numer kolejny raz…
Wyciągnął pelerynę-niewidkę i narzucił ją na niego. Okulary uderzyły o ziemię, pękając z cichym trzaskiem.
– Myślę, że nikt cię nie znajdzie, póki pociąg nie wróci do Londynu – powiedział spokojnie. – No, to do zobaczenia, Potter. Chyba, żebyśmy się już nie zobaczyli.
***
Wysokie wieże Hogwartu i orzeźwiający zapach wody z pobliskiego jeziora stawały się coraz wyraźniejsze w miarę jak Draco przemierzał ścieżkę w środku lasu, a jego buty szurały, spotykając się z drobnymi ziarnami żwiru. Teraz, w subtelnym szeleście liści i uspokajających parsknięciach odpoczywających testrali, niewidocznych dla Ślizgona, trudno było usłyszeć śmiech i radosne kroki uczniów zmierzających do zamku kilka chwil wcześniej. Nawet księżyc, tak częsty gość uczt powitalnych, schował się za chmurami, nie chcąc być świadkiem przestąpienia śmierciożercy przez migotające bariery ochronne szkoły, stworzone specjalnie po to, by uniemożliwić wstęp takim jak on. Mury Hogwartu wydawały się bardziej surowe i nieprzystępne niż zazwyczaj, jakby chciały mu zakomunikować, że wcale nie był tu mile widziany. Kiedy mrużył oczy, z daleka mógł dostrzec niewyraźne sylwetki mężczyzn przeprowadzających przed wejściem do szkoły kontrolę bagażów w celu maksymalnego zwiększenia bezpieczeństwa. Z łatwością rozpoznał profesora Flitwicka, znikającego od czasu do czasu między nielicznym już stosem walizek tak, że było mu widać jedynie czubek głowy. Dreptał za nim w swych obdartych szatach woźny Filch, utykając na jedną nogę i gestykulując zapamiętale za każdym razem, gdy profesor sprawdzał coś na swojej liście. Prawdopodobnie rzeczy Dracona już gdzieś tam leżały i podległszy kontroli, czekały aż ich właściciel potwierdzi ich przynależność, by mogły zostać przeniesione do jednego z dormitoriów w ślizgońskich lochach. Miał tylko nadzieję, że kotka Filcha trzymała się od nich z daleka.
Zostało mu do pokonania kilka kroków, by dotrzeć do miejsca, gdzie stałby się widoczny dla zgromadzonych przed bramą Hogwartu osób i już nie mógłby się wycofać. Nagle bardzo zapragnął zawrócić, pobiec do pociągu, który zawiózłby go do domu, prawdziwego domu, gdzie mógłby z powrotem być tylko chłopcem, nie tego pachnącego obcością, okrucieństwem i nieobecnością ojca, ale sparaliżował go strach, że jeśli obróci głowę, okaże się, że droga za nim rozmazała się, rozmyła, a on nie będzie potrafił nadać jej spójnego kształtu. Usłyszał miauknięcie ze swojej lewej strony i mocniej zacisnął palce na uchwycie aktówki, żeby przypadkiem nie rzucić nią we wpatrującą się w niego zapchloną kotkę. Oczy Pani Norris wydawały się doskonale wiedzieć, z jakim zadaniem przybył do Hogwartu i szydzić z niego, kiedy jej postrzępiony ogon kołysał się równomiernie, raz w jedną, raz w drugą stronę.
– Ta walizeczka do sprawdzenia – zaskrzeczał Filch, zbliżając się do niego z wyciągniętym paluchem, a Draco nawet z tej odległości zauważył jego tłuste włosy i ślady sierści pani Norris na zwisającej z niego szacie. Wykrzywił usta z obrzydzeniem.
– Chyba nie sądzisz, że pozwolę, byś to ty ją przejrzał?
– O ile dobrze mi wiadomo, nie jesteście z panem Filchem przyjaciółmi, więc wypada, żebyś zwracał się do niego z należytym szacunkiem, panie Malfoy – zganił go profesor Flitwick, pojawiając się nagle tuż obok, jakby wyrósł spod ziemi, ale nie zdążył jeszcze przybrać odpowiedniego rozmiaru. – A tym – dodał, poprawiając na nosie okrągłe szkiełka okularów i przejmując z rąk Ślizgona czarną aktówkę – jeśli nie macie nic przeciwko, zajmę się ja.
Draco w milczeniu obserwował, jak nauczyciel zaklęć przesuwa swoją różdżką po gładkiej powierzchni walizki, a jego wargi poruszają się, nie wydając przy tym dźwięku. Podjęte środki kontroli wydawały mu się niedorzeczne. Co prawda, mogli sprawdzić bagaż każdego ucznia i skonfiskować przedmioty uznane za potencjalnie niebezpieczne, ale to nic nie zmieniało. Nie trzeba próbować wnieść do Hogwartu trucizny, skoro można ją przyrządzić na lekcji eliksirów. Nikt nie kontrolował tego, co uczniowie kupowali podczas wypraw do Hogsmeade, na które posiadali oficjalne pozwolenia. Poczta również funkcjonowała bez ingerencji ze strony dyrekcji. Zresztą, nauczyciele nie mogli być na tyle głupi, żeby nie zdawać sobie sprawy, że przedmiot mający najbardziej zagrażające życiu możliwości, jest jednocześnie tym, bez którego Hogwart nie mógłby istnieć. Różdżka. Magia, nieznająca granic i słuchająca jedynie swojego właściciela, rozróżniająca jego głos od innych, choć nie potrafiąca rozróżnić dobra od zła. Decyzja zawsze należała do osoby, która trzymała ją w dłoni, ale jej zadaniem było jedynie wypowiedzieć zaklęcie, co okazywało się czasem zbyt proste i nieprzemyślane, gdyż to tylko słowa. Czyny wykonywała różdżka.
– Pragnie pan odebrać swoją własność tutaj czy od razu wysłać ją do pańskiego dormitorium?
– Niech czeka na mnie w dormitorium razem z pozostałymi rzeczami – zdecydował Draco. – Mogę już iść?
– Może pan, panie Malfoy. Aha, i niech to będzie ostatni raz, kiedy się pan spóźnia na Powitalną Ucztę. Stanowisko prefekta do czegoś zobowiązuje – dodał Flitwick, a woźny parsknął, trzęsąc się ze śmiechu razem z trzymaną przez siebie na rękach panią Norris.
– To ostatni raz – chciał odpowiedzieć, ale jego głos zagłuszyło skrzypnięcie otwierających się wielkich dębowych drzwi i wszedł do środka.
Kiedy był mały, a jego ojciec pochłonięty sprawami tak znaczącymi, że każda wzmianka o nich natychmiast przeistaczała stanowczość jego głosu w potępiające spojrzenie, Draco lubił przeglądać książki o Hogwarcie. Czasem sam czytał historię szkoły, czasem poznawał ją przez opowieści Narcyzy i ruchome fotografie jej wspomnień. Nieraz wpatrywał się w nie tak długo, aż zaczęło mu się wydawać, że ktoś narysował je na wewnętrznej stronie jego powiek, by widział je za każdym razem, gdy zamknie oczy i zacznie marzyć o dniu swoich jedenastych urodzin. Początkowo najbardziej fascynowała go Wielka Sala i to, że kiedy patrzył w górę, miał wrażenie, że znajduje się w szklanej kuli o kolorze nieba. Patrzył z pewnością, że gdy wyciągnie dłoń, będzie w stanie tego dotknąć, choć wszystko było tak odległe i nieprawdziwe.
– Hogwart wcale nie jest tak wspaniały, jak sobie wyobrażasz, Draco – powiedział Lucjusz Malfoy jakiś czas potem. – Jedynie dom Slytherina respektuje nasze prawa i nie przyjmuje pierwszej lepszej szlamy z ulicy. W Wielkiej Sali możesz zapomnieć o godności przebywania w towarzystwie prawdziwych czarodziejów, jak to należy się komuś z twoim pochodzeniem.
Od tego momentu Wielka Sala jawiła się Draconowi jako śmieszna, z tymi wszystkimi szlamami, pstrokatymi barwami i przesadzonymi ozdobami, i kiedy ukończywszy jedenaście lat zobaczył ją po raz pierwszy, kpił z otwartych z zachwytu ust i wyciągniętych w kierunku sklepienia palców otaczających go uczniów.
Teraz, pięć lat później wkroczył do niej z prawie piętnastominutowym spóźnieniem i włosami wciąż ułożonymi nienagannie, pomimo rześkich powiewów wiatru ze strony jeziora. Ostatni z pierwszoroczniaków właśnie usadowił się na stołku, nerwowo splatał i rozplatał palce, czekając aż profesor McGonagall nałoży mu na głowę tiarę przydziału, a spod ostrego rumieńca trudno było dostrzec jego twarz.
– RAVENCLAW! – krzyknęła tiara po krótkim namyśle i przy stole Krukonów rozległy się gromkie brawa. Jeden z prefektów wstał i oficjalnie uścisnął dłoń nowemu mieszkańcowi, a następnie popchnął go lekko w stronę wolnego miejsca, by usiadł, zanim dyrektor zacznie przemawiać.
Draco zmierzał w kierunku części sali przeznaczonej dla Ślizgonów, udając, że nie czuje gniewnych spojrzeń rzucanych mu przez zgromadzonych, szturchania się nawzajem łokciami i szeptania pogardliwych słów, nie starając się przy tym nawet na odrobinę dyskrecji. Nie chcieli go tutaj i pewnie sądzili, że nie miał już prawa tu być, skoro jego bliscy zdradzili Albusa Dumbledore'a, nazwisko Malfoy znalazło się na liście popleczników Voldemorta, a Lucjusz, głowa rodziny, został uwięziony w Azkabanie, pokrywając hańbą wszystko, czym się kiedyś szczycił. Spełniło się to, czego obawiał się najbardziej. Ludzie patrzyli na niego, a widzieli jedynie upadek jego ojca.
Przyzywające machnięcie ręką przy drugim końcu stołu rozwiało ponure myśli Dracona tak, jakby ktoś zdmuchiwał kurz z dawno nieużywanej książki. Wśród elegancko zapiętych czarnych szat i krawatów w kolorach węża, z ulgą rozpoznał oliwkową cerę Pansy Parkinson i jej błyszczące oczy, teraz przysłonięte ściągniętymi brwiami, pełnymi ponaglania. Siedziała w towarzystwie Vincenta i Gregory'ego, przekomarzających się o coś pod nosem. Zajmujący kolejne krzesło Zabini przewrócił oczami po tym, jak jeden ze sztućców należących do Ślizgonów wylądował na podłodze, popchnięty kilkoma zbyt gwałtownymi wyzwiskami.
Tymczasem Dumbledore spokojnym krokiem zbliżył się do katedry i kiedy oparł na niej dłonie, wydawało się, że ozdabiająca ją figura, przedstawiająca sowę w locie, ożyła i wraz z dyrektorem poczęła świdrować spojrzeniem wszystkich zebranych w Wielkiej Sali. Draco pomyślał, że chociaż profesor uśmiecha się szeroko, wygląda starzej niż kiedykolwiek. Miał pod oczami cienie zmęczenia, a na czole kilka dodatkowych zmarszczek, nieistniejących jeszcze przed atakiem śmierciożerców na Ministerstwo Magii.
– Dobry wieczór wszystkim! – rzekł, rozkładając ramiona, jakby chciał objąć całą salę. – Rozpoczyna się kolejny rok czarodziejskiej edukacji w Hogwarcie, więc chciałbym powitać nowych uczniów i wyrazić swoją radość z powrotu do szkoły tych starszych. Cieszę się, że będę mógł spędzić kolejne dziesięć miesięcy w waszym towarzystwie. Na początek kilka spraw organizacyjnych… Przypadło mi zadanie, by przedstawić wam nowego członka grona pedagogicznego, profesora Slughorna. – Slughorn powstał, jego łysina zalśniła w chybotliwym blasku świec, a wielki brzuch rzucił cień na stół przed nim. – Zgodził się on objąć ponownie stanowisko nauczyciela eliksirów.
– Eliksirów?
– ELIKSIRÓW?
W całej sali rozległ się szmer niedowierzania. Zdezorientowani uczniowie spoglądali po sobie, chcąc się upewnić, że się nie przesłyszeli.
– Natomiast profesor Snape – dodał Dumbledore, podnosząc głos – obejmie stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią.
Aplauz ze strony stolika Ślizgonów zagłuszył rozmowy, które teraz wybuchły ze zdwojoną siłą. Draco jako jeden z nielicznych nie przyłączył się do ogólnego rozentuzjazmowania. Podparłszy ręką podbródek, spojrzał z nutą zainteresowania w stronę stolika nauczycielskiego. Był zaskoczony, że nikt go nie powiadomił o zmianie posady przez profesora, ostatnio będącego tak częstym gościem w rezydencji Malfoyów. Snape, siedzący po prawej stronie Dumbledore'a, nie wstał na dźwięk swojego nazwiska, podniósł jedynie rękę, by uciszyć oklaski dochodzące ze strony uczniów domu Slytherina. Z pozoru jego twarz wydawała się pozbawiona emocji, jednak poza zwykłym poczuciem godności, Draco dostrzegał w niej również jakąś dziwną, niepasującą rysę w okolicy ust, której nigdy wcześniej nie widział.
Dumbledore odchrząknął i odczekał chwilę, aż zrobi się zupełnie cicho, po czym kontynuował:
– Jak wszyscy wiecie, Lord Voldemort i jego zwolennicy ciągle rosną w siłę. – Draco spuścił wzrok na ułożone przed nim na stole sztućce, skupił się na ich kształcie, jakby samym spojrzeniem mógł wyczuć ostrość ich krawędzi. Napięcie wokół niego stawało się coraz wyraźniejsze, aż w końcu został zmuszony, by wytrzeć spoconą dłoń o materiał szaty. – Podjęliśmy wszelkie kroki, by zapewnić wam bezpieczeństwo. Magiczna ochrona zamku została w ciągu lata bardzo wzmocniona. W sierpniu odbyliśmy naradę, po której, wraz z ostateczną zgodą wszystkich członków grona pedagogicznego, zdecydowaliśmy się zorganizować dodatkowe zajęcia, jak zapewne się domyślacie, dotyczące walki i samoobrony. – Dumbledore urwał, by wziąć głęboki oddech i pozwolić uczniom przetrawić to, co powiedział i przygotować się na to, co jeszcze miał do powiedzenia. – Zbliża się wojna, nie da się temu zaprzeczyć. Dlatego też zajęcia te będą obowiązkowe dla każdego, choć może w odrobinę innej formie, niż się spodziewacie. Jednak zanim przejdę do sedna sprawy, chciałbym sprecyzować jedną rzecz. Nie ma dla nas znaczenia, z jakiej rodziny pochodzicie, jakie poglądy wyznajecie ani nawet po której stronie zdecydujecie się stanąć. Liczy się tylko to, żebyście przeżyli. Po to tu jesteśmy, by uświadomić was, że wojna nie jest czymś odległym, dotyczy nas wszystkich razem i każdego z osobna. Jesteście jej częścią, czy tego chcecie, czy nie. I pewnego dnia będziecie musieli zdecydować. Nie narzucimy wam ścieżki, którą macie podążyć. Chcemy tylko wam pokazać, że takie ścieżki istnieją. Od was zależy, co zrobicie z tą wiedzą.
Hagrid pociągnął głośno nosem, wyrywając obecnych w Wielkiej Sali z transu spowodowanego głosem dyrektora, brzmiącym zbyt spokojnie w porównaniu do słów, które się za nim kryły. Profesor McGonagall, otrząsnąwszy się z zamyślenia, poklepała gajowego po ręce i pokiwała smutno głową. Pozostali nauczyciele spoglądali nieobecnym wzorkiem na rzeczy widoczne tylko dla nich, być może w ich głowach wojna się już zaczęła. Jedynie Albus Dumbledore patrzył prosto na uczniów, jakby wierzył, że błękit jego oczu może dodać im wsparcia i otuchy, nawet jeśli większość z nich unikała czyjegokolwiek spojrzenia.
– Widzę na waszych twarzach strach, niepewność, a jednocześnie zdeterminowanie. Dobrze, to znaczy, że traktujecie tę sprawę poważnie i mogę teraz przejść do dalszej części. Zajęcia będą odbywały się w formie praktycznej, po lekcjach, czasem także, jeśli zajdzie taka potrzeba, w sobotę lub w niedzielę. Zostaniecie podzieleni na grupy, w pierwszej kolejności ze względu na roczniki. Uczniowie pierwszego roku będą pobierali naukę wraz z drugoklasistami, połączymy także roczniki trzeci z czwartym oraz piąty z szóstym. Lekcje dla najstarszych uczniów odbywały się będą osobno, ze względu na ich wysoki poziom umiejętności i znajomość o wiele bardziej zaawansowanych czarów. Poza tym ogólnym pogrupowaniem, każdy z was zostanie przydzielony do mniejszych zespołów, w których skład będą wchodziły cztery osoby pochodzące z czterech domów. Chodzi o to, byście zrozumieli, jak ważna jest współpraca i że różnice między wami w ostatecznym rozrachunku nie mają znaczenia. Nieważne, jak głośny będzie wasz jęk protestu, uznaliśmy to za najlepszy sposób, by umożliwić wam spojrzenie na różne rzeczy z innej perspektywy, z punktu, w którym być może nigdy nie wyobrażaliście sobie się znaleźć. Po kolacji pojawią się przed wami pergaminy z waszym imieniem i nazwiskiem. Dalsze informacje dotyczące postępowania będziecie dostawać z czasem. Kiedy nadejdzie nowa wiadomość, pergaminy zaczną migotać na czerwono. Proszę o natychmiastowe i bezwarunkowe dostosowanie się do poleceń, które zostaną na nich wyświetlone. Chcemy, byście nauczyli się w ten sposób działać w sytuacjach nagłych i niespodziewanych, bez wcześniejszego przygotowania, gdyż właśnie tak wygląda prawdziwe życie. Śmierciożerca również nie da wam żadnego ostrzeżenia... A teraz – Dumbledore klasnął w dłonie i skromna zastawa stołów zniknęła pod niezliczoną ilością przysmaków, począwszy od zapiekanych placków, nadziewanych mięsem wołowym z dodatkiem tłuczonych ziemniaków, na szarlotkach z budyniem skończywszy. – Zabierajcie się do jedzenia i nie martwcie się na zapas, gdyż mogę przyrzec, że nie ucierpi nikt poza waszymi brzuchami, jak przypuszczam, patrząc na wszystkie smakołyki, które dla nas przygotowano tego wieczoru.
Jak za sprawą zaklęcia, w jednej chwili wszystkie widelce i noże ożyły i zaczęły skakać od jednego półmiska do drugiego, przenosząc smakowicie pachnące potrawy na talerze ich właścicieli.
– Co za cyrk. Muszę coś zjeść, bo głodny tego nie przetrawię – powiedział Vincent, odkrawając wielki kawał placka i wpychając go sobie do buzi.
– Staruszek postradał zmysły, jeśli sądzi, że to się uda, co nie? – dodał Gregory. – Dziwne, że Snape nie zdołał go odciągnąć od tak niedorzecznego pomysłu, choć mogę się założyć, że głosował przeciw.
– Jako jeden z nielicznych jest na tyle rozsądny, że zdaje sobie sprawę, co wyniknie z połączenia Ślizgonów z Gryfonami. Prędzej się pozabijamy niż zaczniemy współpracować – wtrąciła Pansy Parkinson, w połowie drogi zawieszając trzymaną łyżkę kremu dyniowego i z obrzydzeniem obserwując Crabbe'a, oblizującego swoje grube paluchy, w których jeszcze przed chwilą trzymał czekoladowe ciasto.
Nawet Zabini włączył się do rozmowy, nachylając się odrobinę w ich stronę, tak, że widzieli, jak falują skrzydełka jego nosa.
– Nadęty Gryfon, zadufany w swojej wszechwiedzy Krukon i Puchon-łamaga. Chyba będę musiał mówić do siebie, żeby usłyszeć kogoś inteligentnego.
– Ten rok szkolny zapowiada się wręcz wspaniale. Stawiam, że dojdzie do jakichś trzech prób otrucia zanim w ogóle skończy się pierwszy miesiąc ćwiczeń – zawyrokowała Pansy.
– Chyba chcesz powiedzieć „pierwszy tydzień".
– Więc dobrze, że to my mamy za opiekuna nauczyciela eliksirów. – Towarzystwo ryknęło śmiechem, aż kilkoro Krukonów z drugiego roku obróciło głowy w ich stronę. Czarnoskóry za pomocą różdżki nalał soku pomarańczowego sobie i Pansy, po czym stuknęli się szklankami z triumfem w oczach, jakby właśnie zapewnili sobie zwolnienie od wykonywania poleceń Dumbledore'a i następnego dnia wcale nie mieli dołączyć do zespołu z uczniami pozostałych domów.
– Co jeśli trafimy na którąś ze szlam? Mam nadzieję, że w takim wypadku zapewniają kombinezony ochronne, bo nie chciałabym się zarazić. – Pansy skrzywiła się, jakby właśnie połknęła coś bardzo kwaśnego.
– A na Pottera? – podjął temat Blaise, z głuchym trzaśnięciem odłożywszy szklankę. Pozostały w niej napój zachlupotał, rozsiewając w powietrzu intensywny zapach owocu. – Wyobrażacie sobie ciągłe słuchanie o tym, jaki to on biedny, bo szczęście całego świata spoczywa na jego bliźnie? Oczywiście dzięki wybitnym staraniom jego nieżywych rodziców.
– Potter tu jest? – wymamrotał Draco, miał ściągnięte brwi i zachrypnięty głos, tak jak gdyby coś szczypało go w gardło. Pytanie na chwilę zawisło w powietrzu, czekając niecierpliwie aż ktoś je przejmie i przeistoczy w odpowiedź. Zdawało się blaknąć i krzyczeć jednocześnie, podczas gdy z twarzy Ślizgonów powoli znikało zaskoczenie i może poczucie winy, za to, że zbyt pochłonięci rozmową zapomnieli o siedzącym wraz z nimi, pogrążonym w milczeniu blondynie.
– Tak. Wszedł do sali zanim Dumbledore zaczął przemawiać – potwierdziła Pansy. Jej jaskrawe paznokcie uderzały o szkło trzymanej przez nią w ręku szklanki, wydobywając z niej chaotyczny, irytujący dźwięk. – Chcesz trochę soku, Draco?
– Przypuszczam, że wasze spotkanie było udane, bo wciąż miał ślady krwi na nosie – zauważył Blaise w tym samym momencie, ale na tyle cicho, że jego słowa dotarły jedynie do uszu Dracona. Ślizgon odwrócił się w jego stronę i zmrużył oczy.
– Radzę ci trzymać się z daleka od spraw, które cię nie dotyczą, Zabini.
– Ah, tak? A kim ty niby jesteś, żeby mi rozkazywać? – Czarnoskóry powiedział to na głos i rozsiadł się wygodnie na krześle, krzyżując ramiona. Uwaga Pansy i Goyle'a przesiąkła sylwetkę Draco, tak jak krople potu, które pojawiły się na jego karku. Nawet Vincent Crabbe przerwał pałaszowanie kolejnych łakoci, ze zdumieniem otwierając usta pełne nieprzeżutego jeszcze jedzenia.
– Przecież wiesz…Blaise. Jeśli jesteś choć w połowie tak inteligentny za jakiego się uważasz, to dobrze wiesz, kim jestem.
Nagle nad wszystkimi czterema stołami zawisły zwinięte w rulonik pergaminy z wykaligrafowanym imieniem i nazwiskiem ucznia, dla którego były przeznaczone; to Dumbledore pstryknął palcami i teraz z szerokim uśmiechem na ustach wychodził z Wielkiej Sali w towarzystwie profesora Slughorna.
– A teraz pozwólcie, że pójdę się zająć sprawami, które mają jakieś znaczenie – powiedział Draco, wstając i wkładając swój pergamin za pazuchę szaty. Kiedy był kilka kroków dalej, odwrócił się i dodał: – Jeśli najdzie cię później ochota, żeby bez świadków prosić o wybaczenie, to nie przychodź, Blaise. Nie gniewam się.
Kilka oświetlonych świecami korytarzy i krętych klatek schodowych później Draco Malfoy stanął przed lochami Slytherinu. Wpatrywał się w kamienną ścianę, która dzieliła go od tonącego w zieleni jeziora pokoju wspólnego i pierwszy raz, odkąd Tiara Przydziału zdecydowała się uczynić go Ślizgonem, poczuł, że jest w obcym miejscu. Było inaczej niż zapamiętał, o wiele zimniej. Nikt nie przepuścił go przed sobą, kiedy wypowiedział hasło, to samo, które wymyślił w czerwcu wraz z Pansy, i ukazało się przejście. Cienie zwisających z sufitu zielonkawych lamp padały na kamienne ściany sali, mieszając się z ciepłymi płomieniami kominka. Sławni średniowieczni Ślizgoni, których przygody ukazane zostały na rozmieszczonych tu i ówdzie gobelinach, przyglądali się z góry przechodzącemu blondynowi, jednak żaden z nich się nie odezwał ani nie ukłonił na powitanie. Dopiero po tym, jak drzwi dormitorium Dracona zatrzasnęły się, trochę zbyt głośno w porównaniu do ciszy ostatnich miesięcy, zaczęli wymieniać między sobą uwagi na temat karygodnego zachowania i godnych pożałowania manier dzisiejszej młodzieży.
Gdy jedenastoletni Draco szedł do Hogwartu, Lucjusz Malfoy, po zaniepokojonych losem syna prośbach Narcyzy, postanowił zapewnić mu osobne dormitorium, by mógł mieć coś, co należało tylko do niego, dawało warunki godne potomka czarodziejów czystej krwi i pozwalało czuć się prawie tak komfortowo jak w domu. Draco zdziwił się niezmiernie, dowiedziawszy się, że wszyscy pozostali dzielą sypialnie po pięć osób. Napisał nawet o tym w liście do ojca, lecz kiedy prześledził odpowiedź, przyniesioną przez jego puchacza wraz z paczką słodyczy od matki kilka dni później, przestał się już dziwić i uznał, że tak właśnie powinno być, ponieważ on był Malfoyem i to wszystko tłumaczyło.
Teraz wpływy Lucjusza Malfoya nie sięgały już Hogwartu, właściwie nie sięgały dalej niż cztery ściany jego obskurnej celi w Azkabanie, ale nikt nie przymierzał się do odebrania Draconowi osobnego dormitorium. Kiedy wszedł do środka, tak jak przypuszczał, wszystkie jego rzeczy stały już na swoich miejscach. Gdyby nie perfekcyjnie wyprasowane zagięcia koszul i poukładane w kolejności alfabetycznej podręczniki, mógłby nawet pomyśleć, że nie ruszyły się stąd od czerwcowego zakończenia roku.
Chłopiec podszedł do okna i zasłonił ciemnozielone kotary, odgradzając drogę wnikającemu w wody jeziora księżycowi. W pomieszczaniu zapanowała ciemność. Przez moment wahał się, czy nie wziąć książki i nie udać się do pokoju wspólnego, by poczytać w blasku kominka i wysokim uniesieniem podbródka przypomnieć o swoim znaczeniu schodzącym się powoli Ślizgonom. Jednak uporczywe myśli, które starał się ignorować całe popołudnie, zaczęły się dobijać do jego świadomości i w końcu postanowił, że może zostawi to na jutro. Rozwiązał szatę i niechlujnie rzucił ją na znajdujący się po jego prawej stronie bujany fotel, który zakołysał się nieznacznie, stęknął z niechęcią, że ktoś próbuje zbudzić go ze snu i z powrotem stanął nieruchomo.
Tej nocy Draco długo nie mógł zasnąć. Leżał na łóżku, wpatrując się w sufit, a tańczące na nim cienie zdawały się przybierać postać jego lęków i wątpliwości, pytań składających się ze słów, których wolałby nie widzieć nigdy w życiu. Było mu duszno, choć powietrze pochłaniał chłód. Głosy dochodzące zza ściany już dawno się rozwiały, więc Draco słyszał, jak jego serce pompuje krew, regularne, gwałtowne ściśnięcia huczały w jego uszach. Rozmyślał głównie o ojcu. Potykał się o jego wyprostowaną sylwetkę i chłodne spojrzenie nawet wtedy, kiedy starał się skupić na czymś innym. Chciał widzieć go takim, jakim był za czasów, kiedy nazwisko Malfoy wzbudzało w towarzystwie respekt, a nie nieukrywane skrzywienie ust. Przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie, jak jego postać kuliła się ze strachu, gdy był prowadzony do Azkabanu, i przełknął ślinę, by pozbyć się krzyku ze swojego gardła. Nie tak miało się stać. Czuł, jak koniuszki jego palców napełniają się gniewem. Nie wiedział, czy był bardziej wściekły na ojca, przez to, że zawiódł, czy na Pottera, który przestawiał ludziom życia jak mu się podobało, a oni wciąż modlili się do jego blizny, czy może na Narcyzę, niepotrafiącą dostrzec, że Draco nie miał cholernego pojęcia, co robić. Żałował, że to nie matka stała się więźniem dementorów. Siadywałby wtedy dumnie po prawej stronie ojca i przyglądał się, jak ten uporządkowuje sprawy niczym banalną układankę magicznych kart. Prawdopodobnie nie wróciłby już do Hogwartu, a znak na jego przedramieniu nie szczypałby go tak bardzo, nieustannie przypominając o zadaniu, które ma do wykonania. Błękitne spojrzenie Dumbledore'a nie odstępowało na krok jego myśli, a słowa wypowiedziane podczas uczty powitalnej nadal brzmiały w jego uszach, jakby powtarzał je w kółko tylko po to, by Draco wreszcie zrozumiał, co oznaczają. Rozumiał i nawet przez chwilę, przez jeden nikły błysk, który pojawił się, a może wydawało mu się, że się pojawił w oczach dyrektora, uwierzył mu. Ale później Dumbledore odwrócił wzrok i Draco przypomniał sobie, że przecież profesor nie dożyje przyszłego roku.
***
Pierwsze dni września mijały zasłonięte chmurami. Wszyscy oczekiwali nadejścia burzy lub przebicia się niegasnących promieni słonecznych przez mleczną masę spowijającą niebo, lub czegokolwiek, co przerwałoby jednostajność i pozorny spokój codziennych wydarzeń. Blaise Zabini nie zjawił się, by przeprosić Dracona Malfoya, ale za to następnego dnia usiadł obok niego na lekcji eliksirów.
– Wiem, kim jesteś – szepnął mu do ucha, kiedy Slughorn odwrócił się niezdarnie, chcąc napisać coś na tablicy i strącił swoim wielkim brzuchem stojący na biurku pojemnik z czarnymi piórami.
– To dobrze – odpowiedział Draco, również szeptem. Chwilę patrzył mu z zadowoleniem w oczy, zanim otworzył zeszyt i starannie zanotował polecenia profesora.
Atmosfera wśród Ślizgonów wydzielała zapach tak mdlący jak kociołek Longbottoma pod koniec zajęć, zdawała się bulgotać i wrzeć, jakby źle dobrane składniki lada moment miały wybuchnąć. Uczniowie, którzy byli świadkami wymiany zdań między Zabinim i Malfoyem podczas uczty powitalnej, przy każdym spotkaniu kiwali Draconowi głową, ale nie witali się głośno, mając zamiar stanąć po środku sporu, który przecież nie mógł mieć środka, nie w przypadku podopiecznych domu Salazara Slytherina. Draco wciąż chodził wyprostowany dumnie, jak podczas przeszłych pięciu lat. Być może jego sylwetkę podtrzymywała myśl, że został wybrany i dzięki Czarnemu Panu był kimś, kim pozostali nawet nie odważyli się marzyć, by być.
Pewnego dnia w połowie września, zaraz po kolacji, na której poza zwykłymi potrawami coczwartkowej uczty, podane zostały pokryte tęczowym lukrem pączki, Draco Malfoy wszedł do pokoju wspólnego w towarzystwie głośnego śmiechu Pansy Parkinson i dobrotliwego przewrócenia oczami Zabiniego. Rozstawionych tu i ówdzie foteli trudno było dostrzec przez rozlewającą się chmarę ciał.
– Możecie nam wybaczyć, ale chcielibyśmy tu usiąść – zwrócił się Blaise do grupki nachylonych do siebie czwartoklasistów, siedzących na sofie w pobliżu kominka i dyskutujących o czymś z wypiekami na policzkach. W jego ciemnych oczach odbijało się nieznoszące sprzeciwu poczucie władzy. Pomieszczenie owiała cisza. Ślizgoni spoglądali po sobie, wyraźnie zmieszani. Jeden z nich miał butnie zaciśnięte wargi, ale spojrzenie spuszczone na stopy.
– Nie słyszeliście, co powiedział? – spytał Draco. Mówił szeptem, pewny, że usłyszą go nawet ci znajdujący się na drugim końcu pokoju, a jego głos brzmiał spokojnie, jakby po prostu odbierał to, co było jego własnością.
– Chyba widzicie, że sofa jest zajęta – odezwał się oparty o parapet Teodor Nott. Zaznaczył, w którym miejscu skończył czytać książkę, zaginając jedną z jej kartek i zostawił ją pod oknem. Sam podszedł kilka kroków bliżej. – Trzeba było przyjść wcześniej, jeśli chcieliście znaleźć wolne miejsce.
Pansy prychnęła gardłowym śmiechem.
– Chcieliśmy wam po prostu umilić czas naszym towarzystwem, Notty. Widzisz, dzięki nam mogłeś przez chwilę odegrać rolę obrońcy słabszych. Tatuś byłby wniebowzięty, że tak łatwo się aklimatyzujesz.
– Nie wydaje mi się, żeby ktoś cię spytał o zdanie – zwrócił się do Ślizgona Draco, jakby nie usłyszał wypowiedzi Pansy. Ze skrzyżowanymi rękami i do połowy spuszczonymi powiekami świdrował sylwetkę Notta; widział podwinięte rękawy jego szaty i cienką kreską pozbawioną włosków na jednej z brwi.
– Jeśli chcesz się w bawić w takie dziecinne złośliwości, to nie wydaje mi się, żeby ktoś cię prosił o wejście do pokoju.
Draco starał się usilnie ignorować Teodora Notta, jak oczekiwał tego od niego Czarny Pan, ale było to co najmniej trudne, kiedy ten tak panoszył się swoją osobą. Przestraszeni czwartoklasiści zdążyli uciec do swojego dormitorium, zapewne pod wpływem groźnego spojrzenia Blaise'a, jednak nikt z nich nie usiadł na sofie. Zamiast tego Pansy złapała Dracona za rękaw i pociągnęła go w stronę sypialni.
– Ta rozmowa zaczyna mnie nudzić. Chodźmy już, zająć się mniej nużącymi sprawami niż przebywanie w towarzystwie nabzdyczonych Ślizgonów – marudziła po drodze, tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, co do powodu ich wyjścia.
Z Pansy było inaczej niż z Teodorem, chociaż rodziny obojga nie należały do popleczników Czarnego Pana. Parkinson zaliczała się do tych Ślizgonów, którzy nie przeszli na właściwą stronę jeszcze. Ojciec Notta zbuntował się z pełną świadomością, jaka przyszłość czeka go i jego syna po odejściu od służby.
***
Ćwiczenia, o których opowiadał Dumbledore podczas powitalnej uczty, nie rozpoczęły się następnego dnia, jak się tego powszechnie spodziewano. Początkowo uczniowie z lękiem i oczekiwaniem wpatrywali się w swoje pergaminy, nosili je nawet ze sobą na zajęcia, nie chcąc przeoczyć możliwego nadejścia wiadomości. Jednak z czasem powędrowały one do zamkniętych szuflad biurka czy, uderzone przypadkowo nogą rozchichotanego chłopca, zostały gościnnie przywitane przez znajdujący się pod łóżkiem kurz. Nauczyciele również nie wspominali nic na ten temat, więc niektórzy zaczęli spekulować, że może napotkali w swoim planie na komplikacje nie do przezwyciężenia, jak na przykład współpraca Gryfonów ze Ślizgonami, i postanowili skapitulować, zanim komuś stanie się krzywda. Właśnie w tym czasie, spowitym teoriami i koncepcjami, pergaminy Dumbledore'a rozbłysnęły się na czerwono. Połowa uczęszczających do Hogwartu uczniów prawdopodobnie by tego nie zauważyła, gdyby nie przyzywający głos w ich głowie, który nakazywał wygrawerowanym na sobie imionom i nazwiskom odszukać się natychmiast. Był to moment, kiedy Draco Malfoy zapukał do drzwi prywatnego gabinetu profesora Snape'a.
– Wzywałeś mnie – powiedział na powitanie. W pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlany błyskami mikstur o różnych kolorach, ułożonych na półkach według hierarchii znanej tylko nauczycielowi. Snape siedział przy biurku, ze zmarszczką między brwiami przestawiając zgromadzone na nim składniki. Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy uznał powstały model za zadowalający.
– Mówiłem ci, byś w szkole zwracał się do mnie „profesorze".
– Przecież tutaj nikt nas nie słyszy. – Draco wzruszył ramionami. – A więc? – ponaglił i podparł ręce o biodra, próbując zamaskować przeszywające jego ciało napięcie.
– Zostałem zobligowany, by poinformować cię, że nie możesz dłużej pełnić stanowiska prefekta Slytherinu. – Przez splecione palce i bezbarwny głos profesor sprawiał wrażenie, jakby powtarzał z pamięci jakąś formułę.
– Chyba się przesłyszałem?
Profesor Snape wciągnął głęboko powietrze. Draco pomyślał, że w tym świetle jego nos wydaje się jeszcze dłuższy.
– Odkąd rozpoczął się rok szkolny, ignorowałeś swoje obowiązki. Wystarczająco dużo czasu udawałem, że tego nie dostrzegam. To musi się skończyć, jeśli nie chcemy dać McGonagall szansy odjęcia Śligonom punktów.
– Nie miałem czasu – odburknął, przerywając wypowiedź rozmówcy i ze zniecierpliwieniem przestępując z nogi na nogę. Czuł potrzebę, by natychmiast odwrócić się i wyjść z gabinetu, zostawiając za sobą ostre zapachy mikstur i tłuste włosy Snape'a.
– Dlatego uznałem, że najlepiej będzie, gdy twoją funkcję przejmie Teodor Nott – dokończył profesor. Jego czarne oczy z obojętnością śledziły drogę unoszących się ze złości brwi Dracona.
– Dlaczego właśnie on?!
– Jest respektowanym w całej szkole uczniem. Przekażesz mu swoją odznakę jeszcze dzisiaj. To wszystko – dodał, kiedy jego słowa nie spotkały się z niczym poza ciszą i gniewnym ściśnięciem materiału szaty. Ślizgon ruszył w stronę drzwi, jakby spodziewał się, że gabinet zaraz zmieni się w wielką bańkę mydlaną, wystarczająco delikatną, by przekłuć ją igłami, które pojawiły się w jego oczach. – Dajesz sobie radę, Draco? – spytał Snape, gdy ten stał już na progu.
– Nie sądzę, że powinieneś się w to wtrącać, profesorze. – Wyszedł, zostawiając zafrasowanego mężczyznę wśród odbijających echo jego słów szklanych flakoników.
Draco nie pamiętał, jak znalazł się w swoim dormitorium. Wpadł zdyszany, jakby biegł i zacząć mechanicznie przerzucać błąkające się po pokoju przedmioty, zanim znalazł to, co krzyczało w jego myślach odkąd wszedł do gabinetu Snape'a. Zdał sobie sprawę, że rozmowa z profesorem znikła za mgłą jego myśli, jedynie gniew i zazdrość wciąż odczuwał wyraźnie, choć nie rozumiał, jakie było ich źródło. Przez chwilę patrzył na wygrawerowane na pergaminie nazwisko oraz na swoje migoczące w czerwonym świetle dłonie, po czym rozwinął rulonik. Ostatnia sala po prawej na drugim piętrze.
Na miejsce przybył kilka minut i siarczystych przekleństw, wzywających imię Salazara później. Przez niedomknięte drzwi przebijały się głosy, trochę skrępowane i pozwalające zawisnąć w powietrzu niedokończonym zdaniom. Draco wszedł do środka bez pukania, ale za to w towarzystwie hałaśliwego skrzypnięcia zawiasów. Pierwszym, co zwróciło jego uwagę, były ognistorude włosy dziewczyny opierającej się o jedną z ławek i mdlący zapach, przesiąkający pomieszczenie.
– Co to za smród? – skrzywił się, zasłaniając dłonią nos.
– Wygląda na to, że to dawna klasa historii magii. Profesor Binns musiał zapomnieć pozbyć się stąd książek – odpowiedziała mu Ginny Weasley. – Użyłam już kilku zaklęć i otworzyłam okno, żeby trochę przewietrzyć.
Draco zatrzymał się w pół kroku, kiedy zdał sobie sprawę, kto do niego mówił. Prawdopodobnie podzieliłby los rozkładających się, zapomnianych podręczników, gdyby nie nagły wybuch śmiechu Gryfonki.
– Co cię tak śmieszy? – spytał, otrząsnąwszy się z zaskoczenia i podszedł do przodu. Z każdym krokiem jego usta zmieniały się w coraz ostrzejszy grymas.
– Musiałbyś zobaczyć swoją minę – odrzekła Ginny, zbliżając odrobinę podbródek do klatki piersiowej, by stłumić chichot.
– Wystarczy, że widzę twoją twarz, a jakoś powstrzymuję się od śmiechu.
– Nie zapędzaj się tak lepiej. Nie mamy zamiaru znosić niczyich humorków. – Usłyszał i przeniósł wzrok na miejsce, skąd dochodził głos. Dopiero wtedy zauważył siedzącego po turecku chłopca, z idealnie zawiązanym na szyi krawatem w niebiesko-brązowe paski. Patrzył w jego kierunku, nie przerywając zabawy trzymanym w ręku zwiniętym pergaminem. Obok niego stała niska dziewczyna ze splecionymi w warkocze mysimi włosami.
– To wy jesteście moją „drużyną"? Wspaniale. Po prostu wspaniale.
– Nie jesteśmy „twoją" drużyną, jesteś w naszej drużynie i uwierz, nikt z nas też nie jest z tego powodu zadowolony.
– Ja się powstrzymam od pochopnych wniosków. Przekonam się, czy jestem zadowolony, czy nie, jak zobaczę, na co cię stać – powiedział chłopiec z niebiesko-brązowym krawatem i podniósł się z ziemi. – Nazywam się Terry Boot. – Wyciągnął rękę do Draco.
– Draco Malfoy.
– Trudno, żebym nie wiedział – skwitował Terry, ze swawolnym uśmiechem łechtając jego ego. – A to jest Amelia Fittleworth.
Puchonka pomachała mu na powitanie, ale nie ruszyła się z miejsca, chociaż wyglądała, jakby było jej bardzo niewygodnie.
– Szkoda, że Dumbledore nie pomyślał, by dać wskazówki dotyczące tego, co robić, jak już się sobie przedstawimy – powiedziała Ginny, kiedy zapadłe milczenie stało się tak niezgrabne, że zaczęli przysłuchiwać się odgłosom skąpanych w promieniach słońca błoni, wyciągających do nich rękę przez otwarte okno.
– To nie pierwszy taki przypadek, gdy o czymś nie pomyślał.
– Bez urazy, Malfoy, ale odnoszę wrażenie, że ty się buntujesz przeciw niektórym rzeczom tylko dlatego, że jesteś Ślizgonem, no wiesz, tak z zasady.
– Widzisz, Weasley, my przynajmniej przestrzegamy zasad.
– Chyba tylko tych, które sami wymyślacie.
– Mówią, że Puchoni są łagodni, ale mogę przysiąc, że Amelia wyrzuci was przez okno, jeśli zaraz nie przestaniecie – wtrącił się Terry, wskazując głową na dziewczynę. Z różdżki w jej prawej ręce sypały się syczące iskry.
– Żeby wypowiedzieć zaklęcie, najpierw ta Amelia musiałaby się nauczyć mówić – zauważył Draco i zadowolony ze swojego spostrzeżenia, wyjął swoją różdżkę, jednym machnięciem oczyścił fotel przeznaczony dla nauczyciela i rozsiadł się wygodnie, zakładając nogę na nogę.
– Testowałam cię, Draco. Jesteś pierwszym Ślizgonem, którego mam okazję poznać i chciałam zobaczyć, jak się zachowasz, jeśli się nie odezwę. To dużo mówi o człowieku – powiedziała Amelia, siadając naprzeciwko Malfoya. Patrzyła mu w oczy, jakby nie dostrzegała granicy pomiędzy nimi, takiej samej, jak pomiędzy miejscami, na których siedzieli, granicy jak między profesorem a uczniakiem.
– W takim razie mam nadzieję, że nie zdałem – odpowiedział Draco.
Ginny Weasley stała przy oknie, w pewnym oddaleniu od pozostałych. Ich głosy dobijały się do jej myśli, czuła siłę uderzenia, choć zabłądziła daleko stąd, do momentu, kiedy próbowała przekonać Harry'ego, że plan Dumbledore'a jest dobry i ma szansę się udać. Rozwinęła swój pergamin, łudząc się, że może jeśli popatrzy pod światło, dostrzeże nową wiadomość, którą dyrektor przesłał, ale której jeszcze nie potrafili odczytać. Ciche westchnienie wydobyło się z jej ust. Żadne słowa się nie pojawiały, pomimo nawoływania jej desperackich myśli.
– Na moim nadal nic – oznajmiła, odwracając się i rzuciła swój pergamin na ławkę, gdzie siedziała Amelia, bawiąca się w zamyśleniu włosami.
– U mnie też bez zmian – zakomunikował Terry. – Może to wszystko na dzisiaj, może po prostu chodziło o to, żebyśmy się poznali.
– Pewnie tak. Niepotrzebnie próbujemy doszukać się drugiego dna.
– Skoro w końcu to ustaliliśmy, to mogę już sobie pójść bez wrogich spojrzeń z waszej strony, że zdradzam „drużynę"? Muszę się zająć ciekawszymi sprawami i nieporównanie ciekawszymi ludźmi. – Draco wstał z miejsca i nie czekając na niczyją odpowiedź, ruszył w stronę wyjścia.
– Tak, lepiej już sobie chodźmy – odpowiedziała Ginny z rozczarowaniem.
– Ginny, zapomniałaś pergaminu – odwróciła się Amelia. – Chwileczkę – pochyliła się nad ławką, tak, że jej twarz, zasłonięta grubymi warkoczami, zniknęła całkowicie dla stojących przy drzwiach uczniów. – Myślę, że chcielibyście to zobaczyć.
Terry podszedł do niej pierwszy i oparł dłonie o kant blatu. Po chwili wszystkie trzy głowy obserwowały coś z zainteresowaniem i Draco musiał stanąć na palcach, żeby cokolwiek zobaczyć. Powietrze pomiędzy leżącymi obok siebie pergaminami Ginny i Amelii wydawało się o wiele gęstsze niż w innych częściach sali, jakby przepływała tamtędy energia. Puchonka zbliżyła przedmioty do siebie i słaba poświata przybrała wyraźniejszą, bladoczerwoną barwę.
– Dołóżcie swoje – rozkazała Weasley, miała bardzo czerwoną twarz, trudno stwierdzić, czy przez emocje, czy światło płynące z pergaminów i zahaczające o końcówki jej włosów.
W momencie, kiedy liczba pergaminów wynosiła cztery, a ich kolor można było niepodważalnie nazwać czerwonym, zaczęły pojawiać się litery, tak jakby Dumbledore właśnie stał obok nich i pisał je z uśmiechem ukrytym w siwej brodzie. Od teraz jesteście zjednoczeni.
***
„Ciekawszymi sprawami", którymi miał się zająć Draco, było rozmyślanie na temat powierzonego mu przez Czarnego Pana zadania, przy jednoczesnym unikaniu, jak ich nazwał, „nieporównanie ciekawszych ludzi". Nie chodziło o to, że towarzystwo Pansy, Blaise'a czy Greogry'ego i Vincenta mu przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Czuł się przy nich dobrze, ponieważ oni o niczym nie wiedzieli, głośno wyśmiewali się z potknięć innych i traktowali go, jakby jego pozycja wciąż była prestiżowa, przez co na chwilę sam zapominał, że już tak nie jest. Poranki i zachody słońca wyprzedzały się nieubłaganie, jakby brały udziały w niekończącym się wyścigu. Gdyby nie wyrywane kartki z kalendarza, Draco mógłby przysiąc, że na nowo przeżywa ten sam dzień, ani trochę nie zbliżając się do wypełnienia misji. Myśl o Dumbledorze budziła na jego rękach gęsią skórkę, więc postanowił skupić się na metodzie, znalezieniu sposobu i okazji, zamiast zastanawiać się nad tym, co będzie później. Wiedział, że profesor reprezentował wszystko, czym gardził jego ojciec i próbował się przekonać, że w takim razie to w porządku, to wszystko tłumaczyło i ułatwiało. Ważne, że Lucjusz zostanie uwolniony z Azkabanu, a nazwisko Malfoy odzyska swoją godność. Rzecz w tym, że z biegiem czasu kontury wspomnienia ubiegłego lata stawały się coraz mniej wyraźne, a zapach przerażenia, które czuł jeszcze, gdy pierwszego września zbliżał się do bram Hogwartu, rozmywał się, dając złudne poczucie bezpieczeństwa. Jedynie uważne spojrzenia, jakie rzucał mu Snape podczas lekcji obrony przed czarną magią, przypominały, że wszystko, co się wydarzyło, wszystko, czego obawiał się głęboko pod skórą, nie było już tylko zwykłym koszmarem. Może ta wiedza była zbyt zatrważająca do zniesienia, a może Draco po prostu bardzo nie chciał zostać sam, w każdym razie, kiedy idąc do swojego dormitorium, usłyszał kwaśny głos Pansy, ponownie odłożył wcześniejsze plany na nieokreślone w czasie „kiedy indziej".
– Trafiłaś źle czy jeszcze gorzej? – spytał, dosiadając się do dziewczyny i szturchając ją lekko w ramię. Pokój wspólny tego poranka sprawiał wrażenie nadnaturalnie sennego, codzienną krzątaninę zastąpiło marudne trajkotanie Ślizgonki i nieustające ziewnięcia Blaise'a.
– Skarżyła mi się na to przez ostatnie piętnaście minut i kiedy pomyślałem, że już nic nie powie, bo niemożliwe, by istniało więcej epitetów określających tę samą rzecz, zjawiasz się ty i pytasz o jej drużynę. Wielkie dzięki, Draco – powiedział Blaise, przerywając swój potok słów jedynie na kolejne ziewnięcie.
– Nawet sobie nie wyobrażasz! Mam w zespole tą przemądrzałą Granger! – oburzyła się Pansy. – I jakby tego było mało, to oczywiście już na pierwszym spotkaniu musiała pokazać, jaka to jest inteligentna. – Wyprostowała się i nachyliła w stronę Draco, jakby chciała się upewnić, że rozumie, co do niego mówi. – Wiesz, rozwiązała zagadkę Dumbledore'a praktycznie od razu, a później nie mogła się nadziwić, jakie to było łatwe i że można było się tego spodziewać, bo to wspaniały pomysł, uświadamiający nam, co to naprawdę znaczy współpraca, blablabla. Miałam ochotę zwymiotować na jej zadowoloną z siebie szlamowatą twarz.
Draco roześmiał się, kiedy Pansy wydała z siebie charkot wściekłości i uniosła ręce w takim geście, jakby próbowała zacisnąć je na czyjejś szyi.
– Przynajmniej możesz być pewna, że będziesz miała jeszcze na to szansę.
– Nie zapominaj też, że dzięki niej siedzisz tutaj z nami, kiedy większość wciąż głowi się nad tym, co powinni zrobić – dodał Zabini i ułożył usta na kształt przymilnego uśmiechu. Oczy Pansy zrobiły się wrogie, jakby ćwiczyła nimi zaklęcie uśmiercające.
– Z kim cię przydzielono, Blaise, że wam też poszło tak sprawnie? – spytał Draco.
– Z Lisą Turpin, tą brunetką, który siedzi niedaleko nas na zaklęciach. Gryfon i Puchon chyba są braćmi, a przynajmniej wyglądali na jednakowo nierozumnych, ale wchodząc położyli pergaminy obok siebie, więc nie musieliśmy później główkować.
– Wszyscy tak się chełpią, że udało im się dotrzeć do tego, czego oczekiwał Dumbledore, ale ja jestem rozczarowany. Ta zdrajczyni krwi Weasley aż zrobiła się cała czerwona, kiedy na pergaminach pojawiła się wiadomość.
– Jesteś w zespole z Weasleyówną, Draco? Będę prosić Salazara o opiekę nad tobą – wtrąciła Pansy.
– W każdym razie spodziewałem się czegoś lepszego, terminu następnego spotkania albo informacji na temat tego, co będziemy robić. „Od teraz jesteście zjednoczeni". Co za niedorzeczny bełkot.
– Typowe górnolotne frazesy Dumbledore'a – podsumował Blaise, jednocześnie zamykając temat, gdyż do pokoju wspólnego zaczęli się schodzić pozostali Ślizgoni. Mieli ważne miny, a ich spocone dłonie zostawiały ślady na pergaminach, które ściskali zbyt mocno i Draco pomyślał, że te „górnolotne frazesy Dumbledore'a" zdołały oszukać nawet ich.
***