Część XVIICzasami obserwuję go, gdy śpi.
W ten sposób jest łatwiej. Gdy czuwa, muszę patrzeć w te oczy — zamglone od poczucia zdrady, kiedy tylko nie rozjaśnia ich niesprecyzowana złość. Ale gdy śpi, łatwo sobie wyobrazić, że pogodził się ze swoim życiem. Że nic złego się nie dzieje. Mogę się oszukiwać.
Dzisiejszej nocy odsunąłem krzesło od biurka i ustawiłem je przy nocnym stoliku. Zazwyczaj po prostu staję w drzwiach, opierając się o framugę, jednak ostatnim razem obudził się niespodziewanie. W reakcji na widok nieokreślonego czarnego kształtu, podświetlonego blaskiem z korytarza, krzyknął i skulił się przy wezgłowiu, przyciskając kołdrę do piersi. Nawet kiedy już zrozumiał, że to ja, jego twarz pozostała blada i mizerna. Usiadłem na brzegu łóżka i wyciągnąłem do niego rękę, a on złapał moją dłoń, jakby była kołem ratunkowym. Co złamało mi serce. A przynajmniej to, co z niego zostało.
Gdy siadam, krzesło ugina się pod moim ciężarem. Nic dziwnego, jest przeznaczone dla dziecka, a nie dla mężczyzny, który za cztery miesiące skończy czterdzieści lat. Opieram się ostrożnie, testując jego wytrzymałość. Przez sekundę rozważam rzucenie szybkiego zaklęcia wzmacniającego, ale udaje mi się powstrzymać, zanim fala rozczarowania uderzy we mnie po raz kolejny. Powtarzam sobie, że pewnego dnia intensywne poczucie straty przeminie. Do tego czasu muszę sobie po prostu radzić z coraz rzadszymi momentami dezorientacji. I wściekłości.
Ponownie skupiam uwagę na twarzy śpiącej obok mnie osoby. Mamy wiele wspólnego, on i ja, choć jego poczucie zdrady jest bez wątpienia dużo głębsze niż moje. Pochylam się i odgarniam mu włosy z czoła. Porusza się i coś mamrocze, więc zamieram w bezruchu z sercem bijącym jak szalone. Ale nie otwiera oczu.
Oczu pełnych strasznego oskarżenia.
Minął już ponad rok i znowu mamy wiosnę. Drugą wiosnę w tym nowym świecie, w którym teraz żyjemy. Dzisiaj zauważyłem pierwsze żonkile. Należały do tej miniaturowej odmiany, którą wszyscy teraz uważają za tak uroczą i oryginalną. Jak gdyby cud, dzięki któremu przetrwały kolejną zimę, nie był wystarczająco wspaniały. Z daleka wcale nie wydawały się prawdziwe, wyglądały bardziej na plamy żółtej farby, która przypadkowo skapała na splątaną trawę. Albo jak papierki po czekoladowych cukierkach czy innych słodyczach. Nic dziwnego, skoro śnieg stopniał zaledwie dwa tygodnie temu, odsłaniając śmieci, które ludzie tak niedbale rzucali przez kilka miesięcy. Jednak kiedy podszedłem bliżej, okazało się, że jestem w błędzie. Nie śmieci, tylko żonkile. Słoneczne, radosne i nieposkromione.
Gdyby tylko człowiek był chociaż w połowie tak elastyczny, myślę z goryczą. Lecz z drugiej strony, nieważne jak okrutne mogą być śnieg i lód, głupotą jest odbieranie ich destrukcyjnej mocy osobiście. W zabójczej sile mrozu nie ma nic ze zdrady. Zima to jedynie pora roku. Przychodzi i odchodzi bez skruchy czy żalu.
Parskam w duchu na swoje żałosne przemyślenia. Ależ ze mnie pierdolony poeta.
Jego ręka leży swobodnie na poduszce. Gdy zasypiał, zacisnął ją w pięść, jak gdyby szykował się do bitwy. Pochylam się ponownie i splatam ze sobą nasze palce. Jest piękny. Jak jego ojciec.
Nagle ktoś dotyka mojego karku, przez co niemal zrywam się z krzesła.
— Nie rób
tego — syczę.
Czuję obejmujące mnie od tyłu ramiona. Po kojącej intymności dotyku oraz zapachu owsianego mydła wiem, że to Hermiona.
— Przepraszam — szepcze. — Chciałam cię uprzedzić, ale bałam się, że go obudzę. Jak się zachowywał dziś wieczorem?
Wzruszam ramionami.
— Chyba jak zawsze.
— Wierz lub nie, ale wszystko idzie ku lepszemu — mówi. — Zwłaszcza kiedy jest wypoczęty, mam wrażenie, że już mu prawie nie przeszkadza, że tu jest. Nie to co kiedyś.
— Marne pocieszenie, biorąc pod uwagę wszystko, co dla niego zrobiłaś — kwituję sarkastycznie.
Hermiona karci mnie, ściskając mocno.
— Trudno, żebyś oczekiwał od niego wdzięczności. Nie po tym... co się wydarzyło.
Sięgam ręką do tyłu i klepię ją łagodząco po ramieniu.
— Cóż, wygląda na to, że teraz wdzięczność to towar wyjątkowo deficytowy. Przypuszczam, że nie mamy innego wyjścia niż jakoś wytrzymać i mieć nadzieję, że odwiedzi nas jej patronka w osobie dobrej wróżki.
Hermiona śmieje się i prostuje, ale tylko po to, żeby pocałować mnie w czubek głowy.
— Nie bądź dla siebie zbyt surowy — mówi. — Już i tak do zbyt wielu rzeczy musiałeś się dostosować.
Chrząkam pod nosem, podnoszę się i staję obok Hermiony. Wskazuje ręką na małe krzesło.
— Chyba będziemy musieli kupić do tego pokoju nowe meble... albo powiększyć te, które mamy. Przecież on nie zawsze będzie mały.
Ponownie spoglądam na śpiącą sylwetkę. Ciało jest ledwie widoczne pod stertą kołder i pluszowych zwierząt, ale dobrze wiem, że Hermiona ma rację. Leczenie zaczęliśmy ubiegłej wiosny i od tego czasu przybrał na wadze ponad sześć kilogramów i urósł pięć centymetrów.
— Przypuszczam, że ma trochę do nadrobienia. Był mały jak na swój wiek, kiedy... — przerywam i ziewam, zasłaniając usta wierzchem dłoni.
— Już późno — mówi Hermiona. — Idź do domu.
— Nie pozmywałem po kolacji. Nie chcę, żebyście po wieczorze poza domem musieli mierzyć się ze stosem brudnych naczyń.
Żadne z nas nawet nie wspomniało, że zarówno Hermiona, jak i Neville mogą rzucić zwykłe Chłoszczyć, natomiast mnie czeka zmaganie się z płynem, myjkami i ścierkami...
— To żaden problem — zapewnia mnie. — Damy sobie radę. Cieszę się, że
znowu jesteś gotów się poświęcić. Tylko tobie ufam. Po tym, jak ta głupia dziewczyna rzuciła na niego Impedimento... — Drży. — A poza tym, on cię lubi.
Parskam szyderczo.
— W to akurat trudno mi uwierzyć.
— No tak, on tego nie powiedział, ale ja i tak wiem swoje. — Wzrusza ramionami. — Powoli uczę się coraz lepiej rozpoznawać sygnały, jakie wysyła, i nie umknęło mojej uwadze, że jego buzia aż promienieje, kiedy tylko wspomnę, że nas odwiedzisz. A teraz koniec gadania. Na litość Merlina, idź już do domu.
W jej głosie słyszę błaganie i wzdycham z rezygnacją.
— Tak jest, mamusiu.
— Nawet mnie nie wkurzaj, Harry.
Parskam śmiechem.
— Przyznaj, bardzo się cieszysz, że znowu możesz być matką.
Po chwili Hermiona także się uśmiecha i kiwa głową.
— To coraz łatwiejsze.
Przez długi czas stoimy w ciemności, nic nie mówiąc, walcząc ze swoimi przyjaznymi — ale niemożliwymi do wypowiedzenia — myślami.
— Neville ma świstoklik — odzywa się w końcu Hermiona.
— Ee... Myślałem, że wezmę taksówkę...
— Stąd aż do Redlynch? Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę,
ile taka przejażdżka będzie kosztowała... — przerywa i mruży oczy. — Chyba że zamierzasz jechać do Wiltshire?
Wiercę się zawstydzony pod jej uważnym spojrzeniem.
— Jest bardzo późno — mówię. — Pomyślałem, że przenocuję w mieszkaniu...
— Harry — nie pozwała mi skończyć. — Dlaczego?
Oboje wiemy, o co pyta, ale jestem zbyt zmęczony na taką rozmowę.
— Nie znoszę go budzić — mamroczę, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy.
— Pieprzysz, Harry — mówi, ale w jej głosie nie słychać urazy. — Tak dobrze jak ja wiesz, że nie będzie spał.
— Masz rację — zgadzam się, ale Hermiona wciąż patrzy na mnie ze złością. — Nie, naprawdę — powtarzam, tym razem wkładając w głos więcej przekonania. — Całkowicie się z tobą zgadzam.
Przytula mnie ponownie.
— No to w drogę — mówi. — Neville czeka. A ja posiedzę tu jeszcze chwilkę...
Uśmiecham się, chociaż niespodziewane łzy wypełniają mi oczy.
— Jesteś cudowna — szepczę w jej włosy. — Skontaktuj się ze mną, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała.
Uwalnia się z mojego objęcia i uśmiecha promiennie. To jej sygnał, że w tym zwariowanym wszechświecie wszystko wraca do normy.
— Oczywiście. Dobranoc, Harry.
W drodze do bramy Neville i ja prowadzimy raczej niezręczną rozmowę o niczym ważnym. Przed nami otwierają się odrzwia prowadzące na długi podjazd, a chrzęszczący dźwięk naszych kroków rozdziera ciche, rozświetlone księżycem powietrze. Było to najbliższe miejsce, w które mógł przenieść nas świstoklik, biorąc pod uwagę rozległe i bardzo stare bariery ochronne, ale nie miałem nic przeciwko spacerowi. Dał mi czas, żebym poukładał myśli.
— Przypuszczam, że Hermiona powiedziała ci, że dostaliśmy od komisji pozwolenie, aby sprowadzić specjalistów z Wiednia? — pyta Neville.
— Nie, nie powiedziała. Ale wcale nie jestem zaskoczony. Teraz w Świętym Mungu zgodzą się na wszystko, co powiesz.
Neville prycha cicho.
— Oczywiście, biorąc pod uwagę,
jakie mamy poparcie finansowe.
Przez kilka minut idziemy w milczeniu i wreszcie, kiedy mijamy zakręt, na końcu długiej, prostej drogi naszym oczom nagle ukazuje się dwór. Lampy oświetlają drzwi wejściowe, ale poza tym tylko jedno okno we wschodnim skrzydle jest jasne.
— Tak czy inaczej — odzywa się Neville, jak gdyby w naszej rozmowie nie nastąpiła długa przerwa — wygląda na to, że wiedeński uzdrowiciel jedynie powstrzyma krwawienie. Jego leczenie nie pomoże w... wiesz, w czym — kończy niezgrabnie i odwraca głowę, jakby zamierzał podziwiać ostatnie zimowe róże Narcyzy.
— Chodzi ci o to, że nic nie zaradzi na brak zdolności magicznych — dopowiadam spokojnie.
— Tak. Nie ma w tym nic złego...
Śmieję się, ale mój głos bardziej przypomina charczenie niż oznakę wesołości. Wstydzę się swojego rozgoryczenia, którego nie potrafię ukryć.
— Oczywiście, że nie — mówię.
Bobbin otwiera drzwi dokładnie w chwili, gdy podchodzimy, i kłania się tak nisko, że nosem niemal uderza o posadzkę.
— Dobry wieczór panie Harry i panie Longbottom — piszczy. — Bobbin zabierze płaszcze...
— Nie, nie, dziękuję — odpowiada Neville pospiesznie. — Naprawdę powinienem wracać. Jeśli to nie problem, skorzystam z sieci Fiuu... — Szybko rusza w stronę kominka.
— Wiesz, Neville — odzywam się — skoro już zabrałeś mnie tu świstoklikiem, mogłeś po prostu zawrócić przy bramie. Wcale nie potrzebuję eskorty aż do samego domu.
Obraca się w moją stronę i dostrzegam ból na jego twarzy.
— Harry — mówi głosem pełnym smutku. — Bardzo mi przykro. Ale ostatnim razem, kiedy zatrzymałem się na herbatę, a on zszedł na dół... — milknie i pociera twarz dłońmi. — Posłuchaj, takie rzeczy nie są teraz potrzebne
żadnemu z nas.
Nagle znużony kiwam głową.
— Masz rację.
Spogląda na mnie błagalnym wzrokiem.
— Nie, naprawdę tak uważam — zapewniam. — Rozumiem.
Patrzymy na siebie i przez krótką chwilę jest jak za dawnych czasów, kiedy zwyczajnie rozstawaliśmy się na noc po długim dniu spędzonym na pracy w terenie. Jednak niepokój widoczny w jego zaciśniętych ustach i napięcie w oczach niemal natychmiast rozwiewa tę małą fantazję.
— Dziękuję, Harry. I jestem bardzo wdzięczny, że zająłeś się dzisiaj Aloszą.
Nie umyka mi, że ściszył głos niemal do szeptu, gdy wymawiał imię chłopca. Wzdycham.
— Dobranoc, Neville.
Nie czekam nawet, aż w kominku rozbłyśnie światło, odwracam się i ruszam w kierunku schodów.
Gdy wchodzę, siedzi tyłem do drzwi. Ułożył się wygodnie w fotelu, wyciągając przed siebie długie nogi. Jednak już na drugi rzut oka dostrzegam sztywność w jego szyi i ramionach. Jak długo już tu jest, patrząc niewidzącym wzrokiem na srebrzyste trawniki i ciemną ścianę lasu za nimi? Czego szuka?
Na co — lub na kogo — czeka?
Z cichym kliknięciem zamykam za sobą drzwi.
— Wróciłeś — mówi, ale nie obraca się, a ja nagle mam ochotę pokonać ten ogromny, ponury pokój w pięciu krokach i złapać go, potrząsnąć nim, nawet go uderzyć, jeśli będzie trzeba.
W zamian tylko przewieszam płaszcz przez oparcie sofy stojącej naprzeciw płonącego kominka.
— Myślałeś, że nie wrócę?
Nie odpowiada, ale jego ramiona i szyja napinają się jeszcze bardziej. Siadam ociężale, zdejmuję buty i odrzucam je w stronę paleniska. Podskakuje lekko, kiedy uderzają o metalową kratę, a ja czuję, jak znajomy smutek i mdłości skręcają w supeł moje jelita.
— Wcale bym cię nie winił — odpowiada w końcu, ale tak cicho, że ledwie go słyszę.
— Za co byś mnie nie winił?
— Gdybyś nie wrócił.
Opadam na oparcie kanapy i przebiegam obiema dłońmi po włosach. Panującą ciszę wypełniają tylko trzaski płonącego drewna.
— Rozmawialiśmy już o tym tysiące razy. W jaki sposób mam cię jeszcze zapewnić, że nie odejdę?
Słyszę, jak powoli podnosi się z fotela. Jakby wstawanie bolało. Jakby każdy ruch bolał.
— Nie o to mi chodziło — mówi gdzieś za mną.
— Więc o co?
— Miałem na myśli, że nie będę cię winił, jeśli nie wróciłbyś na noc. Gdybyś poszedł do klubu.
Opuszczam ręce z twarzy i przez długi moment wpatruję się w ogień. Myślę, jak mu najlepiej odpowiedzieć.
— O tym
także mówiłem ci tysiąc razy — odzywam się chłodno. — Nie jestem zainteresowany pieprzeniem jakiegoś bezimiennego faceta.
— Nie będzie bezimienny, jeśli poprosisz go, żeby się przedstawił.
Czuję, jak coś we mnie daje za wygraną. Wstaję i obracam się, żeby spotkać się z nim twarzą w twarz.
— Wiesz, co mam na myśli, Malfoy — warczę. Doskonale zdaję sobie sprawę, że użycie jego nazwiska w tych okolicznościach jest bardziej okrutne, niż gdybym wymierzył mu cios pięścią.
Jego oczy jarzą się przez ulotną sekundę, po czym, ku mojemu rozczarowaniu, siada na krawędzi naszego idealnie zasłanego łóżka i ukrywa twarz w dłoniach.
— Przykro mi — mamrocze przez palce. — Przykro mi.
Ale ja nie chcę, żeby było mu przykro. Tak naprawdę jego przeprosiny doprowadzają mnie do szału. Pragnę tylko, żeby znowu był dawnym Draco, bo wtedy sam może — ale tylko może — przypomnę sobie, jak być Harrym.
— Chodź tu — szepczę i opadam na oparcie kanapy.
Zbliża się posłusznie. Jednak zanim mam szansę przyciągnąć go do siebie albo pocałować, kładzie rękę na moim kroczu. Moje ciało natychmiast reaguje na dotyk. Patrzę na niego z wściekłością, kiedy pieści mnie, aż staję się całkiem twardy.
— Draco... — zaczynam, ale dociska palec do moich ust.
A potem składa pocałunki wzdłuż mojej piersi, rozpinając jeden guzik po drugim. Jego wargi podążają śladem palców, szczypiąc łagodnie z bezbłędnym naciskiem i precyzją. Wyciągam rękę, chcąc poczuć te delikatne, miękkie włosy, poczuć kształt jego głowy w dłoniach. Tak bardzo pragnę go dotknąć, że to aż
boli. Oddałbym wszystko, sprzedał każdą jego wprawną pieszczotę, by mieć pod sobą w łóżku jego nagie ciało.
Ale, jak zawsze, momentalnie się ode mnie odsuwa.
Opada na kolana i ściąga mi spodnie i bieliznę do połowy ud. Czule i z miłością całuje każdy centymetr mojego podbrzusza, wszędzie z wyjątkiem penisa, ale gdy sięgam do jego twarzy, łapie mnie za nadgarstki i przyszpila moje dłonie do bioder, po czym, dokładnie w tym samym momencie, bierze mnie w całości do ust.
Jak zawsze, obciąga bez zarzutu. Wszystko robi idealnie, doskonale sprawnie i efektywnie. Zanim w ogóle uświadamiam sobie poziom mojego podniecenia, mięśnie brzucha kurczą mi się i następną rzeczą, z której zdaję sobie sprawę, jest to, że wbijam się w niego, nie myśląc o niczym poza zbliżającym się orgazmem. Gdy dochodzę, zaciskam ręce w pięści po obu bokach. Nie trzymam niczego. Tylko powietrze.
Siada na piętach i wyciera wargi wierzchem dłoni. Jedyną satysfakcję daje mi widok, jak z trudem powstrzymuje drżenie.
— Draco — szepczę błagalnie. — Nieważne, co się dzieje. Nie obchodzi mnie, jeśli nie możesz dojść czy nawet się podniecić. Chcę cię tylko dotknąć.
Podnosi na mnie te swoje srebrzyste oczy, ale robi to wolno. Zbyt wolno.
— Proszę — mówię z rozpaczą, mimo że już znam odpowiedź. — Proszę, pozwól mi.
— Nie mogę — odpowiada zduszonym głosem.
Przełykam gorzką ślinę, gdy przez moje ciało przepływa fala bólu i żalu.
— Nie możesz czy nie chcesz?
Opuszcza na chwilę powieki, a kiedy je znowu unosi, jego spojrzenie jest niemożliwie odległe. Nagle czuję się przezroczysty i niematerialny — bardziej jak wspomnienie niż wciąż żyjący człowiek.
Podnosi się jednym płynnym ruchem. Po drżeniu nie pozostało śladu.
— Jedno i drugie — mówi i odwraca się.
Wciąż próbuję dojść do siebie po dwóch ciosach, jakie zadał mi niemal jednocześnie: po orgazmie oraz pozornie tak swobodnym odtrąceniu, i patrzę tylko, jak idzie do łazienki i cicho zamyka za sobą drzwi. Wreszcie mogę naciągnąć spodnie i podejść do fotela, który wcześniej zajmował. Otwarta książka leży na poduszce, więc podnoszę ją, zanim siadam. Nie muszę czytać tytułu, i tak wiem, że to kolejna medyczna rozprawa naukowa lub być może coś mrocznego i prawdopodobnie nielegalnego na temat zaklęć wymiany dusz, magicznej transformacji lub różnych rodzajów nieobopólnych więzi czy jakiegoś innego cholerstwa.
Przechylam głowę do tyłu i gapię się na fantazyjne gzymsy przy suficie. Co on robi w łazience każdego wieczoru po tym, jak mi obciągnie ustami lub ręką? Często pozostaje tam przez godzinę lub dłużej, czasami zasypiam, zanim wyjdzie. Może warzy eliksir głębokiego snu? Usuwa z rąk i ust wszelkie moje ślady? Doskonali przed lustrem swój uprzejmy, ale nieczytelny wyraz twarzy? Może się dotyka — wyobrażając sobie, że jego ręce należą do mnie... albo do
niego.
W mózg wbijają mi się rozżarzone igły zazdrości i dokładnie w tym samym momencie mój penis znowu budzi się do życia. Kurwa. Orgazmy, które sumiennie funduje mi każdej nocy, są równie satysfakcjonujące jak cukrowa wata. Często nie odczuwam nawet przyjemności z oczekiwania, z powoli narastającego pragnienia. Doprowadza mnie do spełnienia tak szybko, tak cholernie klinicznie...
Ponownie rozpinam spodnie i wsuwam rękę pod bieliznę. Zamykam oczy, wyobrażając sobie ten wieczór we wrześniu — trochę więcej niż sześć miesięcy temu — kiedy w końcu zgodziłem się zjeść kolację z Teo. Wcześniej kategorycznie odmawiałem spotkania sam na sam, dopiero kiedy Draco się obudził i nabrał sił na tyle, że potrafił wstać z łóżka i sam pójść do toalety. Dlaczego? Głównie dlatego, że wcześniej nie byłem pewien, czy uda mi się powstrzymać przed zamordowaniem Teo, gdyby tylko wypowiedział jego imię. Ale chodziło też o coś więcej. Bałem się. Straszliwie bałem się usłyszeć to, co tak desperacko chciał mi wyznać.
Kolacja okazała się przewidywalną — i przewidywalnie niewygodną — dwudziestominutową pogawędką. Teo i Luna mieli co robić. Higglebee nie oszczędzał ani ich, ani Elizabeth. Ostatnie zadanie wykonywali w Jaipur. Czy to nie miłe dla odmiany popracować w ciepłym mieście? I tym podobne bzdury. Dopiero przy głównym daniu zapytał, czym się zajmuję. Słuchał uważnie, kiedy odpowiadałem, a także nie powiedział niczego protekcjonalnego w stylu: „Jestem pewien, że brak magii ma też swoje dobre strony” albo „Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są charłakami”. (Ciekawe, że z oboma komentarzami spotkałem się więcej razy, niż mogę zliczyć.) Już zaczynałem się trochę rozluźniać, gdy nagle wyszło szydło z worka.
— Hmm... Czy on... To znaczy Malfoy... Powiedział ci o wszystkim, co się wydarzyło, kiedy... eee... byłeś nieprzytomny?
Patrzyłem na niego przez długi czas, aż poczuł się pod moim spojrzeniem wyraźnie nieswojo. Istniały tylko dwie możliwe odpowiedzi: tak albo nie, ale nie zamierzałem dzielić się z nim szczegółami mojej rozmowy z Draco. Jednak jakaś część mnie była ciekawa — zbyt ciekawa — więc odparłem, że jeśli tak bardzo chce mi coś wyznać, to niech zrobi to teraz. Albo nigdy. Mimo wszystko, niczego nie chciałem bardziej, niż zacząć zapominać. Draco żył. Jakimś cudem i wbrew wszystkiemu. I ja również. Jak dla mnie, nic więcej się nie liczyło.
Teo wziął łyk wody z lodem, przełknął, wziął kolejny, znów przełknął, i wreszcie odstawił szklankę.
— Myślę, że on go pieprzył.
Przerwałem krojenie steku i uniosłem wzrok.
— Mógłbyś być trochę mniej zagadkowy z zaimkami?
Znowu napił się wody.
— Malfoy. Pieprzył Mefodija.
Nie byłem przygotowany na intensywność emocji, jakie wywołało we mnie to proste zdanie. Ostrożnie odłożyłem nóż i widelec na talerz. Mój apetyt został zastąpiony przez obrzydliwie słodką mieszaninę zazdrości, podniecenia i ciekawości oraz nerwowej, pozbawionej źródła i celu agresji.
— Skąd wiesz? — zapytałem, ciesząc się, że mój głos zabrzmiał spokojnie.
— Ja... Widziałem ich.
— Widziałeś, jak się pieprzą — sprecyzowałem.
— No cóż... nie. Niedokładnie, jak się pieprzą, ale dostatecznie blisko. Byli w połowie rozebrani i całowali się. Malfoy złapał go za rękę... To znaczy, złapał Mefodija za rękę i położył ją na swoim kroczu. Zdecydowanie był tym, który prowadził w tańcu, że się tak wyrażę. Można powiedzieć, że go to strasznie podniecało...
Z sercem bijącym nieprzyjemnie mocno, uniosłem rękę i Teo zamilkł. Nawet mimo wiru emocji, jakie odczuwałem, jego rumieniec i przyspieszony oddech nie uszły mojej uwadze.
— Wystarczy — powiedziałem. — Szczerze wątpię, czy masz jakiekolwiek prawo, żeby mi mówić, jak Draco wygląda albo nie wygląda, gdy jest podniecony. Czy to wszystko, co widziałeś?
Przytaknął powoli, ale mogłem się założyć, że bardzo chciał mieć do powiedzenia coś więcej. Być może zapomniał, że nie jestem już w stanie używać legilimencji, a może wybrał drogę szlachetnej i bezinteresownej uczciwości (niemal parsknąłem śmiechem na tę myśl), ale nie próbował mnie okłamać.
— Co miał na sobie? — zapytałem.
Teo spojrzał na mnie z zaskoczeniem, które uczyniło jego minę wręcz komiczną.
— Słucham?
— Co Draco miał na sobie?
— Ja... nie wiem, czy dobrze pamiętam.
— Nie żartuj, Teo. Potrafisz powiedzieć, kto komu wsadził język do ust i czyja ręka znalazła się na czyim kutasie, a nie pamiętasz, w co byli ubrani?
Wyraźnie zaniepokoił się, słysząc moje słowa, a ja przelotnie zastanowiłem się, czego oczekiwał. Że się rozpłaczę? Wścieknę? Wezmę do domu taksówkę i pobiję swojego kochanka, który wciąż był tak słaby, że nie mógł chodzić bez laski? A może spodziewał się, że mu podziękuję, że pokazał mi prawdziwą naturę Draco?
— Hmm... Obaj mieli na sobie czarne spodnie i czarne buty.
— Co z szatą?
Spojrzał na mnie tak, jak gdyby oceniał, czy jestem zdrowy psychicznie.
— Zaczynali w szatach. Draco... To znaczy Malfoy, już miał ją rozpiętą, kiedy ich zobaczyłem, podobnie koszulę. Dotknął piersi Mefodija...
— Chwileczkę — powstrzymałem go. — Myślałem, że Draco wziął rękę Mefodija i położył ją na swoim kroczu.
Powiercił się na krześle, wyginając brew jak zdenerwowany uczeń przepytywany metodą sokratejską.*
— To... To było wcześniej. Zaczął rozpinać Mefodijowi szatę...
— Z tego co pamiętam, Mefodij nie wydawał się typem posiadającym szaty z guzikami — powiedziałem tonem konwersacyjnym.
Teo aż poczerwieniał ze złości.
— Zarzucasz mi, że zmyślam, Harry? Że tak naprawdę wcale nie widziałem tego, co widziałem?
— Nie — odparłem, upijając łyk wody. — Po prostu staram się poznać szczegóły, żebym później, kiedy będę się do tej wizji onanizował, nie musiał na poczekaniu niczego wymyślać.
Spojrzał na mnie kompletnie oszołomiony.
— Wybacz — dodałem. — Przerwałem ci. Proszę, kontynuuj. Dotarłeś do momentu, gdy Draco rozbiera Mefodija. Ściskał jego sutki? Może je ssał? Draco uwielbia, gdy jego własne traktuje się nieco brutalnie i kocha oddawać przysługę. Mefodij naprawdę wiele stracił, jeśli nie sprawił, by Draco wystrzelił przynajmniej raz tylko od drażnienia sutków.
— Ee... — jęknął Teo. — Harry, jesteś poważny czy robisz sobie ze mnie jaja? — W jego głosie zabrzmiało prawdziwe zakłopotanie.
— Och, jestem śmiertelnie poważny. Minie jeszcze tydzień, zanim Draco będzie na tyle silny, żeby mnie wypieprzyć, więc w międzyczasie zamierzam się onanizować, wyobrażając sobie, jak uwodzi tego pokręconego drania. Powiedz mi, jak długo Mefodij zdołał się powstrzymywać, zanim złapał Draco za tyłek? I nie mówiłeś jeszcze, czy mieli na sobie bryczesy. O, cholera, mieli! A buty? Do kolan? Czarne? Zdradź mi, Teo, dobrze widziałeś nogi Draco? Krzywiznę łydek obciągniętych elastyczną skórą? Długie, smukłe uda? Podziwiałeś miejsca, w których te uda łączą się z pośladkami? Kiedy kładę tam dłonie, a Draco napiera penisem na moją pachwinę, mogę poczuć każdy napięty mięsień i po prostu wiem, że to te same mięśnie, których użyje, żeby wycisnąć ze mnie ostatnią kroplę spermy, gdy będę go brał. A wiesz, że wgłębienia nad jego pośladkami są tak dobrze ukształtowane, że można z nich pić wino? Potrząsasz głową na „tak” czy na „nie wiem”? Być może akurat tego nie robiliśmy w nocy, kiedy nas podglądałeś. Szkoda. Strasznie kręciło mi się w głowie od wina, które wypiłem z różnych otworów jego ciała. Najlepsze cholerne roczniki, jakich kiedykolwiek przyszło mi spróbować.
Teo zerwał się z miejsca, jakby ukąsiły go wściekłe pszczoły, i gapił się na mnie, oddychając spazmatycznie.
— Och, przypuszczam, że nie wiesz, że byliśmy wtedy świadomi twojej obecności. Niezależnie od tego, jaką masz opinię o moich zdolnościach śledczych, na pewno wiele mówi o tym, jak przeceniasz swoje własne umiejętności aktorskie. Sądzisz, że nie zauważałem, jak mnie traktowałeś przez następne tygodnie? Że miałeś odruch wymiotny na samą myśl, czego byłeś świadkiem? — Parsknąłem z rozbawieniem, widząc na jego twarzy kompletne upokorzenie. — Kurwa, Teo. Gdybyś tylko zapytał, mógłbym się zgodzić. Do diabła, może udałoby ci się nawet namówić Draco... chociaż to wymagałoby zapewne porządnego... podlizywania się z mojej strony.
Roześmiałem się drapieżnie z własnej metafory, jednak niemal momentalnie umilkłem, przez co nagła powaga wydała się jeszcze bardziej niepokojąca. Teo dosłownie się wzdrygnął.
— Wiesz, że zawsze cię lubiłem — powiedziałem. — Chyba widziałem w tobie sporo siebie samego. Ale dzisiaj popełniłeś bardzo poważny błąd, większy nawet, niż gdy rzuciłeś Avadę na mojego kochanka i partnera. To, co się wydarzyło tamtej nocy, rozegrało się w ogniu walki, w obecności siedmiu trupów, w tym czworga dzieci. Pogodziłem się z tym, co się stało, ponieważ w innym przypadku zignorowałbym rolę, jaką sam odegrałem w doprowadzeniu do tamtej sytuacji. Ale dzisiaj chodziło tylko o to, żeby zjeść posiłek w przyjemnej atmosferze. Próbowałem udawać, że moje życie nie popierdoliło się kompletnie. A ty przez cały czas tylko czekałeś, by powiedzieć mi, że Draco mnie zdradził, jak gdyby dzięki tej wiedzy moje uczucie do niego mogło zmniejszyć się choćby odrobinę. Mam gdzieś Mefodija, zmartwychwstałego Voldemorta czy kogokolwiek innego. Draco raczy pozwalać, żebym go dotykał i kochał, i niczego więcej nie potrzebuję. Jeśli na to samo pozwala innym ludziom, niech i tak będzie...
— A co, jeśli tym innym człowiekiem jest Lucjusz Malfoy?
Jego słowa rozbrzmiały tak cicho, że ledwie je usłyszałem.
— Proszę?
— Zapytałem, co, jeśli osobą, której Draco raczył pozwalać się dotykać, jak to ująłeś, był Lucjusz Malfoy?
Nagle dotarło do mnie, że trzęsę się gwałtownie. Ścisnąłem podłokietniki krzesła tak mocno, że z moich knykci odpłynęła cała krew.
— Wyjdź, Teo — wysyczałem. — Wyjdź natychmiast!
Posłuchał. Nawet się za siebie nie obejrzał.
Wspomnienie słów Teo na temat Lucjusza Malfoya w żaden sposób nie pomaga mojej sfrustrowanej masturbacji. Biorę głęboki, oczyszczający oddech, mentalnie przewijam rozmowę do tyłu i zatrzymuję się na obrazie Draco i Mefodija obmacujących się jak szaleni pod ścianą. W mojej wyobraźni Draco całkowicie bezwstydnie ociera się biodrami o Mefodija i odrzuca do tyłu głowę, każąc podziwiać swoją bladą szyję. Ma tak długie włosy, że ich końcówki sięgają połowy pleców. Mefodij przyciąga go do siebie, niezdolny oderwać od niego rąk. Dobrze wiem, że jeszcze nigdy w życiu nie był tak podniecony, nie trzymał w ramionach czegoś tak rzadkiego, tak pięknego i tak nieokiełznanego jak mój kochanek. Draco rozpala go maksymalnie, sprawia, że pragnie go aż do bólu. Przesuwa dłonie na pośladki Draco, na zamsz opinający kształtne mięśnie, a potem między uda i po raz pierwszy czuje pod palcami ciepłe jądra. Sięga dalej, głębiej, pragnąc więcej tego rozgrzanego ciężaru na swojej skórze. W tym samym czasie drugą rękę wplata we włosy Draco, a ustami pieści tę zgrabną szyję i...
Dochodzę gwałtownie, w pośpiechu podciągając do góry koszulę. Moja pierś unosi się szybko, serce bije jak oszalałe, a w mózgu brzęczy jak w starym telewizorze Dursleyów włączonym o czwartej nad ranem. Kiedy wizja blaknie, widzę Draco, który stoi oparty o framugę drzwi łazienki ze skrzyżowanymi ramionami i patrzy na mnie. Wyrazu jego twarzy nie da się odczytać.
— Myślałem o tobie — mówię nierozważnie, wskazując na swojego mięknącego penisa.
— Wiem — odpowiada, a ja momentalnie się jeżę.
— Jasne. Pewnie używanie legilimencji na niepodejrzewającym niczego charłaku to żadna zbrodnia.
Rozplata ramiona i przeciąga palcami przez włosy, przez co unoszą się niczym mokre kolce. Nigdy wcześniej nie obciął ich tak krótko. Nawet w szkole.
— Powiedziałeś moje imię.
Potrząsam głową, zdezorientowany i zakłopotany.
— Co? O czym ty mówisz?
— Zanim doszedłeś. Powiedziałeś moje imię. Dlatego wiem, że o mnie myślałeś.
Zamykam oczy.
— Cholera. Przepraszam.
— Nic się nie stało. — Zdejmuje szlafrok i odkłada go na wieszak na drzwiach. — Idziesz do łóżka?
Patrzę, jak wygładza jedwab piżamy niedbałymi ruchami dłoni i nie po raz pierwszy zastanawiam się, czy jego zmysł erotyczny umarł tamtej nocy — razem z kawałkiem serca, którego braku nie mogłem nie zauważyć.
Odsuwa kołdrę i wspina się na łóżko. Nawet najmniejszym ruchem nie daję poznać, że chcę do niego dołączyć. W jakiś sposób wrażenie, że oddaliliśmy się od siebie, jest mniej dokuczliwe, gdy znajdujemy się po przeciwnych stronach pokoju niż po przeciwnych stronach łóżka. Merlinie, ale przecież dobrze pamiętam, jak kiedyś sypialiśmy splątani ze sobą, jakby nasze ciała nadal się kochały, podczas gdy umysły już odpłynęły ku nieświadomości...
— Ale to dlatego? — pytam nagle.
— Co dlatego?
— Dlatego nie pozwalasz mi się dotknąć? Dlatego nie chcesz się ze mną kochać? Bo jestem charłakiem...?
Jego oczy migoczą ze złości, a ja czuję dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. No już, Draco, ponaglam go w myślach. Powiedz to, ty złośliwy draniu. Przyznaj się w końcu.
— Jak możesz nawet tak myśleć?
— Jak? A cóż w tym dziwnego? — pytam z naciskiem, mimo że skrzyżował ręce na piersi i zaczerwieniły mu się policzki. — Chodzi mi o to, że zawsze podniecałeś się, gdy rzucałem jakieś trudne zaklęcie. Mówiłeś, że kiedy mnie pieprzysz, możesz poczuć moją moc i dlatego pragniesz mnie jeszcze bardziej. Zwykle...
— Nie, Harry! — krzyczy. — Nie, to nie dlatego, że jesteś charłakiem. I skoro mamy już tę rozmowę, zapewniam cię, że nigdy nie doszedłem z nim... z... Mefodijem. Połowę czasu spędziłem na zamartwianiu się, czy w ogóle będę w stanie...
Ale ja nie potrafię zdecydować, czy informacja ta sprawia, że czuję się lepiej czy jeszcze gorzej. Tak, mówię rzeczy, o których wiem, że zabolą najbardziej.
— Kurwa, Draco. Nie potrafisz nawet wypowiedzieć jego imienia. Jeśli kochałeś go tak bardzo, dlaczego to nie jemu dałeś pierścień?
Przygląda mi się z lekko rozchylonymi ustami, a ja od razu przepraszam, jednak kiedy wstaję i idę do niego, zrywa się z łóżka.
— Będę spał... w drugim pokoju — mówi wyraźnie drżącym głosem. Nawet na mnie nie patrzy, kiedy zbliża się, żeby zabrać szlafrok.
— Nie odchodź. — Nic więcej nie mogę z siebie wydusić. — Proszę, Draco. Jestem cholernym draniem. Wiem, że jestem, ale proszę, nie odchodź.
— Cóż, czyli jest nas dwóch — odpowiada z cieniem uśmiechu na ustach. — Cholernych drani, mam na myśli.
Przechodząc obok, prawie mnie dotyka. Czuję jego włosy. Jego skórę. Nawet zęby bolą mnie z tęsknoty. Obserwuję, jak zbliża się do wyjścia i nagle zdaję sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę. Rzeczywiście wychodzi z pokoju przeze mnie. Z naszej wspólnej sypialni, jak by nie było! Nie mam jednak sił, żeby go powstrzymać — jak gdyby moja zdolność docierania do jego serca zniknęła tak samo jak umiejętność latania czy rzucania zaklęcia lewitacji.
Kładzie dłoń na klamce, przystaje i odwraca się.
— Pozwól mi, Harry. Nie chcę dawać żadnemu z nas okazji do powiedzenia czegoś, czego będziemy żałowali.
— Już się zamykam. Obiecuję. Proszę. Proszę, wróć do łóżka. Nie będę się do ciebie odzywał, nie będę cię dotykał, nie spróbuję cię pocałować...
Jego oczy nagle stają się bardzo lśniące. Pochyla głowę.
— Dobranoc, Harry — szepcze. — Śpij dobrze.
Jeszcze długo po tym, jak wychodzi, stoję i wpatruję się przed siebie, w wygięty wieszak na drzwiach, który kołysze się coraz wolniej, aż w końcu nieruchomieje całkowicie. Jednak nawet wtedy nie ruszam się z miejsca, nagle boleśnie świadomy, że muszę coś zrobić cholernie szybko, bo inaczej, mimo łączących nas pierścieni, stracę go na zawsze.
*
*dla zainteresowanych:
KLIK***
c.d. nastąpi