Aktualizacje od następnego rozdziału planowane na każdy 20, 1 i 10 dzień miesiąca, chociaż ja za Macki nie odpowiadam

I oczywiście wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet

A ja od siebie dodam, że to moje ulubione drarry minionego roku, które spokojnie mogłoby być ósmym tomem



A.
Tytuł i link do oryginału: At Your Service
Autor: Faithwood
Tłumaczenie: Aevenien i Kaczalka
Beta: Donnie
Zgoda: jest, nawet bardzo entuzjastyczna

Rating: NC-17
Ostrzeżenia: nie ma, poza tym, że to bardzo fajne

Kanon: jedno z najbardziej kanonicznych drarry jakie miałam przyjemność czytać
NA ZAWOŁANIE
ROZDZIAŁ I
SŁUSZNE WĄTPLIWOŚCI*
SŁUSZNE WĄTPLIWOŚCI*
Ron Weasley odkroił kawałek kiełbaski, wziął go do ust i przez chwilę przeżuwał, w zamyśleniu obserwując sufit Wielkiej Sali i krzywiąc się na widoczne na nim ciemne chmury. Sprawiały wrażenie, jakby zgromadziły się nad hogwarckim zamkiem i patrzyły na niego groźnie.
— To znak — oświadczył. — Dzisiaj niebo płacze razem z Gryfonami. — Wczoraj niebo naprawdę płakało. Pogoda była tak okropna, że przełożono mecz quidditcha. Kolejny dzień czekania sprawił jedynie, że wszyscy stali się jeszcze bardziej zaniepokojeni.
— Znaki są zbędne, nie sądzisz? — zapytał Harry. Wbił widelec we własną kiełbaskę, wiedząc, że jej nie tknie. Jego żołądek skurczył się, co jednak nie miało wiele wspólnego z meczem. Jeszcze raz dźgnął kiełbaskę, ale tylko dlatego, że podobał mu się sposób, w jaki pękała. No, zabiłem ją, więc teraz nie mogę jej zjeść. — Nie z Pyke’em jako szukającym.
— Pyke się nie liczy — odparł Ron, biorąc kolejny kęs. — Graham nas pogrąży, zanim Harper złapie znicz.
— On nie jest taki zły.
— Jest gorszy od Pyke’a.
— Och, na miłość boską! — Hermiona złożyła „Proroka Codziennego” i rzuciła go na stół z irytacją. — Obaj myślicie, że Gryffindor przegra tylko dlatego, że wy już nie gracie.
Ron spojrzał na nią wytrzeszczonymi oczami.
— Wiedziałaś, że Graham prędzej uchyli się przed lecącym na niego kaflem, niż go odbije? A jest cholernym obrońcą!
— Cóż, może i tak, niemniej jestem dobrej myśli. Drużyna Ślizgonów także cierpi z powodu strat.
— „Cierpi” nie jest słowem, jakiego bym użył. „Korzystna wymiana” lepiej opisuje sytuację.
Harry przytaknął.
— Ich nowy obrońca jest niezły, pałkarze jeszcze lepsi, a Harper to dobry szukający. Przy Pyke’u to geniusz.
Brew Hermiony wygięła się w łuk.
— Ale w porównaniu z tobą i tak prezentuje się kiepsko.
No cóż, to prawda, pomyślał Harry, wiedział jednak, że lepiej nie przyznawać się do tego głośno.
— Przegramy, Hermiono. I to nie tylko mecz. Dzisiaj stracimy Puchar — powiedział.
Ron popatrzył na niego szeroko otwartymi oczyma.
— Nawet tak nie mów! Są jeszcze Puchoni. Ich na pewno pokonamy.
— Jane Bradshaw — przypomniał mu Harry. Dwa tygodnie temu mieli okazję oglądać, jak lata ta młodziutka dziewczyna. Córka prawdziwej gwiazdy, szukającej w drużynie Tajfunów z Tutshill, Eleonory Bradshaw, odziedziczyła talent po matce. Urodzona w sierpniu Puchonka pierwszego roku zdobyła tytuł najmłodszej szukającej stulecia. Widok, jak wznosi się nad boiskiem z uśmiechem na twarzy i rozwianymi włosami sprawiał, że Harry’ego ogarniała nostalgia. Nie połykaj znicza, pomyślał, gdy ją zobaczył, zaraz jednak przypomniał sobie, jak sam po raz ostatni dotknął ustami złotej piłki i ucieszył się, że w tym roku nie będzie grał.
Nigdy jednak nie podzielił się tym uczuciem z Ronem. Podobnie jak nie przyznał się Hermionie, że tak naprawdę wcale nie miał ochoty wracać do Hogwartu. Uważał, że to niewłaściwe martwić się quidditchem i wypracowaniami, kiedy na wolności pozostawało tylu śmierciożerców. Powinien być teraz poza szkołą, walka jeszcze się nie skończyła.
Zasługujesz na to, oświadczyła mu wtedy Hermiona. Zasługujesz na odpoczynek. Quidditch, lekcje, wypady do Hogsmeade. Żadnych śmierciożerców, Voldemorta i ryzykowania życiem.
Być może, pomyślał. Ale czy tego chcę?
A jednak wrócił i teraz było już za późno na zmianę decyzji. To nasze wybory ukazują, kim naprawdę jesteśmy, powiedział mu kiedyś Dumbledore. Hogwart został w końcu jego wyborem i o czym to świadczyło? Że był leniwy? A może niezadowolenie z podjętej decyzji wreszcie pokazało, kim jest naprawdę? Po raz kolejny wbił widelec w kiełbaskę, której tłusty sok spryskał cały talerz.
— Bradshaw — wyjęczał Ron. — Och, no trudno. Przynajmniej Malfoy także jest przygnębiony. — Harry instynktownie obrócił się w stronę stołu Ślizgonów. Draco Malfoy posępnie wpatrywał się w miskę z owsianką. — Chociaż nie wiem dlaczego — dodał Ron. — Slytherin wygrał.
Ale to nie jego drużyna, pomyślał Harry. Podobnie jak drużyna Gryfonów nie była już jego drużyną. Nosili czerwone szaty z wyszytą na piersi złotą literą „G”, jednak ich twarzy prawie nie rozpoznawał.
Ginny była w zespole, przypomniał sobie. Ale Ginny także nie należała już do niego.
— Prawdę mówiąc, on zawsze wygląda na przygnębionego — odezwała się Hermiona.
Malfoy uniósł wzrok, jak gdyby słyszał jej słowa, ale jego spojrzenie skoncentrowało się na Harrym.
— Fajnie by było, gdybyśmy mogli grać — powiedział Harry. — Chciałbym jeszcze raz pokonać Malfoya na boisku.
To przynajmniej było prawdą, jednak Ślizgon nie zachowywał się prowokująco. W jego oczach nie było złośliwości czy wyzwania — po prostu przez chwilę patrzył, po czym uciekł spojrzeniem, co dziwnie Harry’ego rozczarowało. Malfoy ostatnio często tak robił. Wpatrywał się w niego, a następnie szybko odwracał wzrok, przez co Harry zaczynał czuć się nieswojo.
— Dajcie sobie spokój, obaj — powiedziała Hermiona, podnosząc się z miejsca. — Myślicie, że mnie nie podobało się stanowisko prefekta naczelnego? — Zarzuciła na ramię torbę, która wyglądała na bardzo ciężką. Zapewne miała zamiar czytać podczas meczu. — Rada nadzorcza podjęła decyzję, podobnie jak wy. Teraz nie ma sensu narzekać. — Mimo swoich słów Hermiona nie wyglądała na kogoś, kto jest zadowolony z takich postanowień.
W tym roku rada nadzorcza Hogwartu znalazła się w trudnej sytuacji. Czarodziejski świat był w chaosie, sumy i owutemy nie mogły się odbyć, nie wspominając już o tym, że uczniowie w ogóle nie byli do nich przygotowani. Wielu rodziców okazało swoje niezadowolenie i zażądało, aby ich dzieci ukończyły edukację w normalnym trybie, a nie rok później. W odpowiedzi rada ustaliła, że zajęcia przygotowawcze do sumów odbędą się w terminie od czerwca do września, aby uczniowie mogli je zdać, zanim zaczną szósty rok nauki, zaś przygotowania do owutemów zaplanowano od września do stycznia. Wszystko dlatego, że Hogwart nie był przygotowany na przyjęcie więcej niż garstki studentów, zanim nie odbędzie się jego gruntowna renowacja. Przynajmniej taka była oficjalna wersja wyjaśnienia, dlaczego owutemy tak bardzo przesunięto w czasie. Według krążących plotek to McGonagall postawiła twardo na swoim i oświadczyła, że wszyscy ponieśli straty i nie można za to karać hogwarckich nauczycieli tak rygorystycznym wakacyjnym planem. Owutemy mogą poczekać, cytowano McGonagall. Nasi nauczyciele zasługują na odpoczynek.
Lekcje przygotowawcze nie były obowiązkowe, jednak większość uczniów zdecydowała się w nich uczestniczyć. Hermiona uparcie twierdziła, że powinni je zignorować i zwyczajnie zapisać się do siódmej klasy, żeby uzupełnić braki w edukacji, ale Harry i Ron kategorycznie odmówili. Nawet obietnica, że jako uczniowie obaj będą mogli zachować swoje miejsca w drużynie Gryfonów, nie była w stanie ich przekonać. Wreszcie Hermiona poddała się i poszła w ich ślady, ale od tamtej pory dochodziło między nimi do kłótni, szczególnie kiedy Ron narzekał na utratę statusu prefekta i pozycji obrońcy.
— Spójrzcie na to z innej strony — dodała Hermiona radośnie. — Nie będzie nas tutaj w czasie meczu finałowego, więc jeśli dziś rzeczywiście stracimy Puchar, przynajmniej nie będziemy mieli za czym tęsknić. — Po tych słowa ruszyła w stronę holu wejściowego, wesoło machając torbą.
Ron zrobił krzywą minę do jej pleców i westchnął.
— Ona ma jednak rację. Pocieszające jest, że nie zobaczymy zadowolonych min Ślizgonów, jeśli wygrają.
— Za to zobaczymy je dzisiaj — zauważył Harry.
— Po czyjej jesteś stronie? — jęknął Ron i wstał. — Chodź. Jak się nie pospieszymy, zajmą nam wszystkie dobre miejsca.
Harry odsunął talerz ze zmaltretowanymi kiełbaskami i ruszył za przyjacielem. Hermionę znaleźli w zatłoczonym holu wejściowym.
— Co was zatrzymało? — zapytał Ron, wyciągając szyję, żeby zobaczyć coś więcej.
Hermiona odchrząknęła.
— Trzeba szerzej otworzyć drzwi — powiedziała oschle. Drzwi jednak były już otwarte i zdawało się, że uczniowie w nich utknęli, jak gdyby zbyt wiele osób chciało wyjść jednocześnie. — No wiecie — dodała z nonszalancką miną — prefekci powinni sobie z tym poradzić. Uformować wszystkich w kolumny i wyprowadzić powoli. Wtedy nikt by nie utknął. Jednak czy oni tutaj są? Nie, nie ma ich.
— Ty poradziłabyś sobie o wiele lepiej — mruknął Ron wymownie.
— Oczywiście, że tak.
— Cóż, ja byłbym lepszym obrońcą niż Graham — oświadczył Ron, korzystając z okazji.
Hermiona prychnęła.
— Wygląda na to, że bez naszej pomocy wszystko się rozpadnie.
Tuż obok nich pojawił się Seamus Finnigan, potrząsając głową ze smutkiem.
— Ależ te dzieciaki teraz nieudolne. Nie potrafią nawet przejść przez drzwi. — Skrzywił się. — Nie żebym się spieszył na mecz. Pewnie najlepiej będzie, jak wszyscy zostaniemy tutaj.
— Przestańcie mnie pchać! — krzyknął ktoś z przodu. — Nie mogę przejść. Coś jest nie tak z tymi drzwiami.
— Wygląda na to, że twoja prośba została wysłuchana — powiedział Harry do Seamusa.
— To nie w porządku! — rozległ się kolejny krzyk. Harry odwrócił się, rozpoznając piskliwy głos Goyle’a. Ślizgon stał dalej, w pobliżu wejścia do Wielkiej Sali, energicznie potrząsając za ramiona niskim Krukonem. — Jesteś kłamcą! I złodziejem!
Hermiona natychmiast pojawiła się u boku Harry’ego gotowa do pomocy, jednak Krukon najwyraźniej nie potrzebował ratunku, gdyż w jego ręku momentalnie pojawiła się różdżka.
— Puść mnie albo stracisz palce — rozkazał władczym tonem.
Goyle od razu się cofnął i wbił oczy w swoją dłoń, jak gdyby upewniając się, że nadal posiada wszystkie palce. Wyglądało na to, że policzenie ich sprawia mu trudność. Przez tłum gapiów przebiegł chichot, co musiało rozwścieczyć Ślizgona, bo ruszył do przodu niczym szarżujący byk. Jednak zanim dotarł do swojej ofiary, tuż obok pojawił się Malfoy i zablokował mu drogę.
— Daj spokój — powiedział szeptem, który rozniósł się po całym holu. — Chodźmy obejrzeć mecz.
— Ale on mnie okradł! — zaprotestował Goyle.
Krukon spojrzał na niego ze złością.
— Wcale nie.
— Odwal się, smarkaczu — rzucił mu Malfoy.
— Sam się odwal — zripostował chłopiec, ale musiał uznać, że taka odpowiedź nie wystarczy. — Śmierciożerczy gnojek — dodał, po czym... kopnął Malfoya w goleń i uciekł.
Ku rozbawieniu tłumu Malfoy jęknął boleśnie.
— Co, ty mały... — Wyjął różdżkę, jakby zamierzał pobiec za Krukonem i go przekląć, ale zobaczył Harry’ego na drugim końcu holu i zamarł. Zaczerwienił się, odwrócił i schował różdżkę z powrotem do kieszeni. Uczniowie ciągle się z niego śmiali.
Harry nie zdążył zastanowić się nad zachowaniem Malfoya, gdyż w pomieszczeniu pojawiła się profesor Sprout.
— Co tu się dzieje?! — zapytała głośno.
Zanim ktokolwiek zdążył coś odpowiedzieć, ktoś krzyknął:
— Nie możemy przejść przez drzwi! — I cały tłum wybuchnął śmiechem.
— Och, naprawdę? — Sprout potrząsnęła głową i ruszyła w stronę wyjścia. Uczniowie przesunęli się, żeby zrobić jej przejście, i Harry stracił Malfoya z oczu. — Cóż, to dziwne — usłyszał jeszcze głos nauczycielki zielarstwa, zanim rzuciła głośnio: — Finite Incantatem!
Hermiona westchnęła z żalem.
— Powinnam zdać sobie sprawę, że wyjście jest zaczarowane — odezwała się i zaatakowała Seamusa. — Ty je zakląłeś? Mówiłeś, że byłoby lepiej, gdybyśmy tu zostali.
— Owszem — odparł Seamus szybko. — Co to dla mnie z moimi niesamowitymi zdolnościami telepatycznymi.
Sprout odchrząknęła i krzyknęła ponownie:
— Finite Incantatem!
Hermiona ciągle trzymała różdżkę w dłoni. Zakręciła nią, wyglądając na zniecierpliwioną. A kiedy Sprout po raz trzeci rzuciła zaklęcie bez efektu, wysunęła się do przodu i uniosła rękę.
— Proszę pozwolić mi pomóc, pani profesor.
Jak się okazało, nie tylko jej przyszedł do głowy taki pomysł. Kilku uczniów wykrzyknęło inkantację jednocześnie i strumienie z ich różdżek z trzaskiem zderzyły się ze sobą w powietrzu. Wszędzie wokół posypały się iskry, a kapelusz Sprout stanął w ogniu. Hermiona ugasiła go natychmiast.
— Moi drodzy! — zawołała nauczycielka, badając swoje nakrycie głowy. — Wszyscy musicie nauczyć się samokon...
Jednak nie zdążyła skończyć zdania, bo tłum uczniów zrozumiał, że przejście zostało odblokowane i ruszył do przodu, niemal tratując osoby stojące w pierwszym rzędzie.
— Kto uważa, że to jednak znak? — odezwał się Ron zrzędliwie. Na zewnątrz było chłodno, ale ciemne chmury, które wisiały na suficie Wielkiej Sali, rozwiały się, przepuszczając promienie słońca, rzucające jasne refleksy na powierzchnię jeziora. — Szkoda — dodał Ron, mrużąc oczy. — Miałem nadzieję, że będzie padać. Za porażkę moglibyśmy wtedy winić pogodę.
Wolne miejsca znaleźli na południowej trybunie. Nie były najlepsze, bo bramki Ślizgonów znajdowały się zbyt daleko, ale gdy tylko usiedli, Hermiona sięgnęła do torby i wyjęła dwie pary omniokularów.
Ron spojrzał na nie ze zdumieniem.
— Przywołałam je wcześniej — wyjaśniła Hermiona. — Gdybym tego nie zrobiła, przez cały mecz musiałabym słuchać, jak narzekasz, że ich nie zabrałeś.
Ron wbił w nią maślane oczy, więc Harry, spodziewając się sceny namiętnego pocałunku, szybko złapał za omniokulary. Malutki uczeń pierwszego roku zajął miejsce tuż obok i przyglądał mu się z otwartymi ustami. Harry starał się go ignorować, w zamian wpatrując się w boisko. Gdy weszła na nie drużyna Gryfonów, łatwo było dostrzec Ginny. Swoje ognisto rude włosy związała z tyłu w koński ogon, a kiedy ściskała dłoń kapitanowi Ślizgonów, jej twarz zmieniła się w nieczytelną maskę.
Powodzenia, życzył jej Harry w myślach, pragnąc, by Gryfoni pokonali wszelkie przeciwności losu i zwyciężyli. Ostatnim razem, kiedy tak się stało, Ginny rzuciła mu się w ramiona, a on ją pocałował. Mało prawdopodobne, żeby sytuacja się powtórzyła, ale wspomnienie uśmiechu Ginny i wyrazu jej oczu, gdy do niego podbiegała, nadal napełniało go ciepłem. Unieszczęśliwiał ją przez kilka miesięcy. Miała prawo, żeby znowu cieszyć się życiem.
— Ginny powinna być szukającą — odezwał się nagle Ron, brzmiąc, jakby brakowało mu tchu. Widocznie sesja całowania już się skończyła. — Jest milion razy lepsza od Pyke’a.
Harry potrząsnął przecząco głową.
— Jako ścigająca ma większą kontrolę nad sytuacją. Mało prawdopodobne, że wygramy, ale potrzebujemy jak najwięcej punktów.
— Hmm, są wyłączone. Nic nie widzę — poskarżył się Ron, patrząc chwilę przez swoje omniokulary.
Obie drużyny uniosły się, wzlatując do góry niczym czerwona i zielona rakieta. Byli w powietrzu zaledwie minutę, gdy ślizgoński ścigający podleciał do pętli i odbił kafla w stronę Grahama. Rozległ się okrzyk triumfu, kiedy gryfoński obrońca uchylił się przed nim.
— Cholera, niezły początek — westchnął Ron.
Harry dokładnie zlustrował trybuny Ślizgonów z masochistycznym pragnieniem ujrzenia ich uradowanych twarzy. Jednak mimo wszelkich starań nie dostrzegł błysku znajomych jasnych włosów.
— Nie ma Malfoya — powiedział.
— Co? — zapytał rozkojarzony Ron. — No cóż, pewnie się obraził, że ten dzieciak skopał mu publicznie dupę.
— Być może — odparł Harry. Właśnie zobaczył Goyle’a siedzącego między Zabinim a dziewczyną, której nie znał.
Na trybunach znowu rozległ się okrzyk, kiedy tłuczek uderzył Pyke’a w ramie, prawie zrzucając go z miotły.
— To rzeź na Gryfonach — skomentował Ron ponuro. — Nie wiem, po co w ogóle tu jestem.
A po co ja tu jestem?, pomyślał Harry, podejmując kolejną próbę odnalezienia Malfoya. Czuł, jak żołądek skręca mu się w supeł. Wcześniej Malfoy wyglądał na tak winnego, rumieniąc się intensywnie i odwracając wzrok, gdy ich spojrzenia się spotkały. Co takiego ukrywał? Ostatnim razem, gdy opuścił mecz quidditcha, miał ku temu bardzo mroczne powody. Chociaż z drugiej strony, czasy były wtedy zupełnie inne.
Chodźmy obejrzeć mecz, powiedział Malfoy w holu wejściowym. Dlaczego zmienił zdanie? A może celowo oświadczył to głośno, żeby wszyscy usłyszeli?
Harry rozejrzał się po krukońskiej części trybun, wypatrując chłopca, z którym Malfoy i Goyle kłócili się wcześniej. Jego również nie odnalazł, co go bardzo zaniepokoiło. Malfoy wydawał się naprawdę wściekły, kiedy inni uczniowie go wyśmiali. A teraz nie ma ani jego, ani dzieciaka.
Cała szkoła ogląda mecz, ale nie oni.
Widownia zawrzała po raz kolejny.
Nie mogę usiedzieć w miejscu, uzmysłowił sobie Harry
— Muszę... — Ron spojrzał na niego pytająco. — Muszę do toalety — wyjaśnił. — Zaraz wrócę — dodał szybko i odszedł, zanim przyjaciel zaczął zadawać pytania.
— Żartujesz? — usłyszał jeszcze za sobą, ale uznał, że najlepiej to zignorować.
Idąc w stronę wyjścia z trybun, miał wrażenie, że oczy wszystkich zwróciły się na niego, jakby zgadywali, że rezygnuje z meczu, by szukać Draco Malfoya. Co nie wydawało się bardzo prawdopodobne, przecież mecz z pewnością był ciekawszy.
— Robins... Carmichael... Weasley... Robins! — krzyczała Orla Quirke, nowa komentatorka quidditcha. — Weasley! Gryffindor zdobywa gola!!!
Gryfońska cześć trybun wybuchła owacjami i Harry pospiesznie ruszył w stronę zamku. Dopiero kiedy zamknął za sobą ciężkie wrota Hogwartu, uświadomił sobie, że pulsuje mu w głowie. Na zewnątrz było naprawdę głośno.
W mroku pustego zamku plan odnalezienia Malfoya wydał mu się śmieszny. Co takiego Malfoy mógłby teraz robić? Na pewno nic, co wymagałoby śledztwa. Smarkacz, który upokorzył Ślizgona na oczach wszystkich, pewnego dnia za to zapłaci, Harry nie miał wątpliwości, ale Malfoy lubił mścić się na zimno. Był typem, który raczej poczeka i uknuje jakąś intrygę, niż zadziała pod wpływem impulsu.
Również mało prawdopodobne wydawało się, że skrzywdzi kogoś na poważnie, szczególnie w tak nieistotnej kwestii. Ostatnio Malfoyowie bardzo uważali, żeby nie wyłamywać się z szeregu. Lucjusz nie szczędził pieniędzy, rozrzucając je na prawo i lewo, wspierając każdą akcję charytatywną, o której było głośno. Przesłał nawet sto galeonów Hermionie, oświadczając, że to na wspieranie jej organizacji W.E.S.Z. i podkreślając, że zawsze uważał, że skrzaty powinny same decydować o swoim losie i właśnie dlatego lata temu uwolnił swojego jedynego skrzata, Zgredka. Możesz być pewna mojej szczerości, pisał w liście, czego dowodem będzie świadectwo naszego wybawcy, Harry’ego Pottera, który pomógł oswobodzić Zgredka i nie poniósł za ten czyn żadnych konsekwencji.
Po przeczytaniu listu Ron śmiał się przez pięć minut.
— Czy to żart? — zapytał, potrząsając głową. — On chce, żebyśmy byli mu wdzięczni, bo nie zamordował Harry’ego za uwolnienie Zgredka?
— To groźba — odparła Hermiona. — Po prostu przypomina nam, że wtedy mógł zabić Harry’ego i nadal może to zrobić.
To desperacja, pomyślał Harry. Malfoyowie byli ludzką wersją Czarnej Różdżki: pragnąc zachować złudzenie zwycięstwa, opowiadali się po stronie zwycięzcy. Nie miał wątpliwości co do intencji Lucjusza. Uważał, że Malfoy senior będzie szczerze i chętnie czołgał się, nie tracąc nadziei, iż jego czas jeszcze nadejdzie. A skoro porozdawał tyle złota, to nadejdzie na pewno i Lucjusz znowu będzie szanowany jak dawniej.
Czasem Harry żałował, że zeznawał na procesie Malfoyów i powiedział, że oni także stali się ofiarami Voldemorta na wiele sposobów. Nie sądził, że jego słowa zostaną potraktowane tak poważnie. Z pewnością jego celem nie było pomaganie Lucjuszowi. Nie trzeba było tego mówić, Harry, usłyszał od Rona i Hermiony. Ostatni rok był dla nich trudny, owszem, ale Lucjusz Malfoy to człowiek bez litości. Jednak Harry pamiętał dyrektora, osuwającego się po ścianie wieży z oczami utkwionymi w Draco Malfoyu, który kierował na niego różdżkę. To moja łaska, a nie twoja, teraz się liczy, powiedział mu Dumbledore. Zaoferował Malfoyowi ochronę, jemu i jego rodzicom. Gdyby żył, dotrzymałby słowa. Być może Harry powinien zrobić to za niego. Na ochronę było za późno, ale nie na łaskę. Lucjusz miał szczęście, że nikt nie zginął, kiedy na ich drugim roku włożył pamiętnik Toma Riddle’a między książki Ginny. Draco również miał szczęście, że Katie Bell przeżyła jego próby zamordowania Dumbledore’a. Gdyby stało się inaczej, Harry wątpił, czy w jego sercu znalazłoby się miejsce na łaskę.
Musiał jednak przyznać, że Lucjusz Malfoy rozdający pieniądze przydawał się bardziej, niż gdyby gnił w Azkabanie, a jego złoto pokrywało się kurzem w skarbcu u Gringotta.
Refleksje na temat ostatnich poczynań Lucjusza Malfoya dały Harry’emu do myślenia. Teraz, gdy się nad tym zastanowił, spojrzenia Draco i jego zawstydzenie nabrały innego wymiaru. Może Lucjusz kazał synowi zaprzyjaźnić się z Harrym Potterem? To było całkiem prawdopodobne. Przecież w przeszłości coś takiego miało już miejsce.
Z ustami wykrzywionymi uśmiechem Harry dotarł do głównych schodów. Draco byłby z takich instrukcji niezadowolony. To wyjaśniałoby, dlaczego tak szybko schował różdżkę, kiedy zauważył, że Harry mu się przygląda. Przeklinanie dzieciaków musiało być na liście rzeczy niedozwolonych w mojej obecności.
Uśmiechnął się szerzej, rozradowany własną teorią. Zdecydował, że rezygnuje z szukania Malfoya i wraca na mecz, jednak nogi same zaniosły go na siódme piętro. Winą za to obarczył schody, a nie własne roztargnienie. Zawsze były podstępne. Poruszały się w prawo, w lewo, kręciły w kółko, dziesiątki stopni unosiło się w powietrzu przez całą drogę na wieże, jednak gdy tylko ktoś postawił nogę na wypolerowanym marmurze, zatrzymywały się i czekały, aż znowu będą puste, i dopiero wtedy ponownie rozpościerały swoje kamienne ramiona. A oni mogli mieć tylko nadzieję, że trasa, jaką przebywali codziennie, nie uległa drastycznej zmianie.
Siódme piętro okazało się tak ciche jak cała reszta zamku. Harry wiedział, że powinien wrócić na trybuny albo do pokoju wspólnego, lecz w zamian ponownie pomyślał o Malfoyach, jak gdyby jego umysł utknął w jakiejś pętli. Plany Draco i Lucjusza nie musiały być zgodne. Draco równie dobrze mógł słuchać ojca, jak i mu się sprzeciwiać. Przecież jeśli dostał polecenie zaprzyjaźnienia się z Harrym, do tej pory radził sobie wyjątkowo marnie.
Gobelin z Barnabaszem Bzikiem wyglądał tak, jak pamiętał, ale wejście do Pokoju Życzeń już nie. Harry stanął jak wryty. W miejscu, w którym kiedyś znajdował się solidny mur i trzeba było bardzo czegoś pragnąć, by pojawiło się wejście, teraz zobaczył ogromne drewniane drzwi z wielką rzeźbioną klamką. Rzeczywiście nie spodziewał się zastać tu Malfoya, najwidoczniej jednak coś tu było do znalezienia. A może liczył na przypadek?
Pokój wymagał konkretnych instrukcji, co zawsze twierdził Neville, jednak właśnie teraz Harry’emu nie przychodziło do głowy absolutnie żadne życzenie.
Wzruszając ramionami, otworzył drzwi. Pomieszczenie okazało się surowe i maleńkie, ledwie wielkości schowka pod schodami, w którym Harry kiedyś sypiał, tyle że nie było w nim pająków. Harry chciałby, żeby jednak były. Pająki i kurz, pajęczyny i kawałki połamanych mebli wyglądałyby bardziej naturalnie niż dawno nieużywany schowek. A tak wnętrze wyglądało jak martwe. Spalone ściany, pomalowane na czarno przez ogień, który je pożarł.
Widok prezentował się naprawdę przygnębiająco. W pokoju tym spłonęły wieki ukrytej historii. Setki uczniów chowały tu zarówno swoje skarby, jak i śmieci, a teraz wszystko to uległo zniszczeniu.
Jego podręcznik do eliksirów także został stracony. Czy raczej podręcznik Snape’a. A był taki przydatny. No i co, jeśli komuś, kto będzie tu spacerował w środku nocy, zachce się sikać? Zamek powinien dostarczyć całej kolekcji nocników, jeśli tylko ktoś miał pełny pęcherz. Harry skrzywił się. Tak, profesorze, kolejny skarb Hogwartu został zniszczony. Być może zamek posiadał jeszcze inne tajemnice, których Harry dotąd nie odkrył i już nie odkryje.
Z hukiem zamknął drzwi. Żałował, że w ogóle tu wrócił. I na siódme piętro, i do Hogwartu. Wszystko przypominało mu, co stracił. Czasami czuł, jakby jego życie się cofało. Nie powinno mnie tu być. Nie powinno. Chciał walczyć na zewnątrz, łapać śmierciożerców, chronić niewinnych ludzi, a nie tkwić tutaj, tracąc cenny czas na quidditcha. I Malfoya. Kingsley zaoferował mu pracę, mógłby zostać aurorem już teraz. Na razie bezpłatnie i głównie trenując, a nie biorąc udział w faktycznych akcjach, ale zawsze to coś. Przynajmniej nie czułby się taki niespokojny. I znudzony.
Ze złością wypisaną na twarzy odwrócił się i... zamarł w bezruchu. Kawałek dalej stał Draco Malfoy, rozglądając się na prawo i lewo w panice, jakby zobaczył ducha. Jego twarz była zaczerwieniona i spocona, włosy rozczochrane a oddech płytki. Dopiero co musiał biec i to biec szybko. Jego szeroko otwarte oczy odnalazły Harry’ego. Zamarł, wyglądając praktycznie jak lodowa rzeźba.
— Potter? — szepnął, jakby wierzył, że Harry był jedynie wytworem jego wyobraźni.
Harry zrobił kilka ostrożnych kroków do przodu. Miał ochotę sięgnąć po różdżkę, żeby zabezpieczyć się przed Malfoyem lub przed tym, przed kim Malfoy uciekał.
— Co ty tu robisz? — zapytał. Twarz Malfoya poszarzała. Wyglądał, jakby miał ochotę zaraz znowu zwiać. — Czemu nie jesteś na meczu?
— Meczu? — W źrenicach Malfoya coś zamigotało. Kilka długich minut trwało, zanim się uspokoił. — Mógłbym cię zapytać o to samo — powiedział tonem, jakby w ogóle nic się nie stało.
— Mógłbyś — zgodził się Harry. — Ale tego nie zrobiłeś. To ja zapytałem ciebie.
Jeśli wzrok mógłby smagać jak bat, Harry miałby na twarzy krwawe pręgi.
— Ponieważ postanowiłem zostać i pokryć ściany łazienki napisem „Potter to dupek”.
— Naprawdę? Wyglądałeś, jakbyś zobaczył ducha.
W oczach Malfoya pojawiło się wahanie.
— No bo widziałem. Grubego Mnicha. Przywitał się ze mną — powiedział.
Harry westchnął. Niektóre mugolskie wyrażenia nadal nie miały zastosowania w czarodziejskim świecie. Ze smutkiem pomyślał, jak wiele musi się jeszcze nauczyć.
— Stało się coś złego?
— Złego? Z moją poranną herbatą? Ze wszechświatem? Z tobą? Nie, tak i raczej na pewno. Musisz być bardziej konkretny.
Harry zastanowił się i wybrał opcję, która wydała mu się najbardziej użyteczna.
— Co jest nie tak ze wszechświatem?
— Ciągle stawia cię na mojej drodze.
Harry kiwnął głową.
— Jasne. — Przesunął się na bok, szerokim gestem zachęcając Malfoya, by poszedł dalej, ale Ślizgon wykrzywił usta, odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę.
— Zamierzałem iść tędy.
— Naprawdę? — Harry pobiegł za nim. — Ale to ślepy korytarz. Czyżbyś chciał wskoczyć na ścianę?
— Musisz za mną łazić, Potter? — nie wytrzymał Malfoy. — Myślałem, że te czasy już się skończyły.
— To może przestań zachowywać się podejrzanie — zasugerował Harry. Nie omieszkał zauważyć, że Malfoy unikał jego bądź co bądź rozsądnych pytań.
— To może przestań mnie śledzić. Wtedy nie będzie miało znaczenia, co robię.
Harry westchnął. Ta rozmowa do niczego nie prowadziła.
— Świetnie. Wiesz, czemu tu jestem? Bo myślałem, że chcesz przekląć tego małego Krukona.
Malfoy zatrzymał się gwałtownie.
— Naprawdę? — zapytał rozbawionym głosem. Uśmiechał się nawet, ale uśmiech ten nie sięgał oczu. — Smarkacz pewnie ogląda teraz mecz ze wszystkimi.
— Nie ma go tam.
Malfoy pokręcił głową i wszedł na schody, które jęknęły, jakby nieszczęśliwe, że znowu muszą pozostać w bezruchu.
— Cóż, nie znoszę cię rozczarowywać, Potter, ale dzisiaj nie zamierzałem nikogo przeklinać. No może z wyjątkiem ciebie, jeśli nie zostawisz mnie w spokoju.
— Ale dlaczego chcesz być sam? Masz coś ważnego do zrobienia?
Malfoy zatrzymał się ponownie.
— Dobra — powiedział, wyglądając na zrezygnowanego. — Skoro jesteś tak zdeterminowany, żeby mnie przesłuchać... Mecz mnie zwyczajnie nie interesuje. Nawet nie jestem w zespole. Co mnie obchodzi, czy Slytherin wygra czy przegra? Zmarnuję tylko dwie godziny swojego życia.
Dokładnie to samo Harry mógł powiedzieć o sobie. Zastanowił się, czy Malfoy o tym wiedział, i celowo użył tego argumentu, żeby jego odpowiedź brzmiała wiarygodnie.
— A ten dzieciak? — zapytał. — Kim on jest? I czemu kłócił się z Goyle’em?
Malfoy wywrócił oczami.
— Tommy Wright to mały gnojek, który sprzedaje eliksiry podnoszące inteligencję. Goyle stracił na nie pięćdziesiąt galeonów w nadziei, że będzie mądrzejszy. Niestety nie zadziałały. Mówiłem mu, że to oszustwo, więc prawda jest taka, że sam sobie zawinił.
— Rozumiem — powiedział Harry. — Co robiłeś na siódmym piętrze?
— Traktujesz to przesłuchanie bardzo poważnie, co? — Malfoy zmrużył oczy.
— A ty bardzo poważnie unikasz pytań.
Malfoy zacisnął szczęki i złapał za poręcz tak mocno, jak gdyby była ona szyją Harry’ego.
— Po prostu czasem tam chodzę.
— Do Pokoju Życzeń?
— Tak — wysyczał Malfoy, zaraz jednak dodał: — Pomieszczenie jest bardzo przydatne, wiesz? Jeśli chcesz, wyczaruje ci basen.
— Och, więc poszedłeś tam popływać?
Malfoy spojrzał na niego ze złością.
— Możliwe.
— Jasne. A jak dokładnie to działa? Pokój jest martwy, zniszczony. Już nie zachowuje się jak dawniej.
— Co ty gadasz, Potter. — Malfoy zamrugał ze zdziwienia. — Drzwi ciągle tam są.
— Tak, są. Ale pokój nie spełnia już życzeń. Do tego jest pusty, spalony... Teraz nie ma w nim magii.
— Wszedłeś do środka? — Głos Malfoya zniżył się do szeptu.
Harry przyjrzał mu się uważnie. Nie wiedział, czy Malfoy tylko udaje zdziwienie, czy naprawdę sam nigdy nie wszedł do Pokoju Życzeń. Zdecydowanie coś ukrywał, ale co to było?
— Tak samo jak ty, najwyraźniej — odpowiedział. — Żeby popływać.
Wyraz twarzy Malfoya zmienił się natychmiast. Dopiero gdy stwardniał, Harry uświadomił sobie, jak bardzo Ślizgon wcześniej się odsłonił. Pożałował, że go w ogóle wypytywał. Być może Malfoy nie ukrywał niczego poza swoją wrażliwością. Wcześniej zdawał się taki przerażony. Zapewne miał wiele nieprzyjemnych wspomnień związanych z Pokojem Życzeń.
Być może Malfoy także nie powinien wracać do Hogwartu. Być może jego życie również się cofało.
— Myślę, Potter, że na dziś wystarczy — odezwał się Malfoy chłodnym tonem. — Chociaż musimy to kiedyś powtórzyć. Ja się zabawię w niegrzecznego ucznia, a ty w profesora. — Uśmiechnął się, pochylił i dodał już szeptem: — Kręcą cię takie rzeczy, prawda?
Harry’emu nagle zrobiło się nieswojo i poczuł niemal ulgę, kiedy Ślizgon odsunął się i poszedł dalej, jednak gdy tylko Malfoy dotarł na półpiętro, ogarnęło go pragnienie, żeby nie pozwolić mu odejść z poczuciem, że wygrał tę słowną potyczkę.
— Może rzeczywiście powinniśmy! — krzyknął, zanim zdążył się powstrzymać. — Twój ojciec byłby szczęśliwy, wiedząc, że spędzamy ze sobą czas, co?
Malfoy odwrócił się gwałtownie. Jego mina wyrażała całkowite zaskoczenie.
Miałem rację, pomyślał oszołomiony Harry i prawie parsknął śmiechem. Lucjusz Malfoy naprawdę kazał synowi się z nim zaprzyjaźnić.
— Jak... — zaczął Malfoy. — O czym ty...
Nie skończył jednak swojego pytania. Z ogłuszającym zgrzytem kamienne stopnie przesunęły się pod ich stopami, a następnie gwałtownie szarpnęły w lewo. Malfoy otworzył oczy niemożliwie szeroko i odchylił się do tyłu, balansując nad przepaścią.
Harry stracił równowagę, zachwiał się, z całych sił łapiąc za poręcz, ale to niewiele pomogło i poleciał w stronę Malfoya i krawędzi schodów. Tego, co się wydarzyło później, nie pamiętał zbyt dokładnie. Ciągle uwieszony na poręczy i uspokojony jej solidnością, drugą rękę zacisnął na szatach Malfoya i trzymał tak mocno, że jego ramię zaprotestowało z nadmiernego wysiłku. Zdawało się, że wirowali, i prawdopodobnie tak się właśnie działo. Ciężar Malfoya ciągnął ich w przepaść. Harry zamknął oczy i szarpnął z całych sił. W jego ramieniu eksplodował ból, a palce straciły kontakt z tkaniną.
Schody zatrzęsły się, uderzyły o coś z hukiem, po czym stanęły w miejscu. Ciągle czując zawroty głowy, Harry uświadomił sobie, że nic nie widzi, więc uniósł powieki. Światło unoszących się wszędzie świec i pochodni zdawało się nienaturalnie jasne.
Ramię pulsowało, jakby palił je żywy ogień, a po chwili doznanie rozprzestrzeniło się na całą rękę i czaszkę. Ciepły oddech łaskotał go w policzek. Malfoy oddychał z trudem, ściśnięty między poręczą a ciałem Harry’ego.
Nie spadł. Przez ból i zawroty głowy Harry nie był nawet pewien, czy udało mu się uratować Malfoya. Ale widocznie się udało. Malfoy był bezpieczny, a schody przestały się poruszać, mimo że znieruchomiały nie tam, gdzie powinny. Nie łączyły się już z resztą półpiętra i prowadziły teraz do wąskiego korytarza na lewo od nich.
— Potter? — szepnął Malfoy. Ciepło jego oddechu przeszyło Harry’ego dziwnym dreszczem. Odsunął się i krzyknął, gdyż ostry ból przypomniał mu o zranieniu. Zaklął i docisnął dłoń do bolącego miejsca, badając je delikatnie.
— Chyba zwichnąłem rękę.
Malfoy spojrzał najpierw na niego, potem przez poręcz w dół na rozciągające się poniżej liczne schody, i znowu na niego.
— Powinieneś iść do pani Pomfrey — powiedział łamiącym się głosem.
— Nawet nie wiem, na którym piętrze jesteśmy. — Harry rozejrzał się dookoła. Czwarte? Może piąte? — Co tu się, do cholery, stało?
Malfoy nie odpowiedział od razu. Wydawało się, że ma problem z formułowaniem słów. Ciągle trzymał się kurczowo poręczy, najwyraźniej niechętny, by rozstawać się z tym solidnym oparciem.
Musimy stąd odejść, pomyślał Harry. A schody wyglądały teraz tak spokojnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
— Może były zdezorientowane — powiedział Malfoy.
— Racja. — Schody powinny szerzyć dezorientację wśród swoich użytkowników, a nie same jej ulegać. W piątki odmawiały zabierania uczniów do klasy transmutacji, najwidoczniej uznając, że mają udać się do sowiarni. Robiły się zniecierpliwione, jeśli ktoś zbyt długo stał na korytarzu, rozmawiając z przyjaciółmi, i podstępnie przesuwały się na przeciwną stronę. Choć, gdy się na nich stanęło, prawdopodobnie pozostałyby nieruchome.
— Jesteśmy na piątym piętrze — oznajmił Malfoy niespodziewanie, rozglądając się wokół. — Powinniśmy iść... w dół. — Spojrzał na schody. Z pewnością była to ostatnia droga, jaką by wybrał, ale innej nie mieli. Półpiętro, na którym się znajdowali, prowadziło na korytarz po lewej i łączyło się z kolejnymi schodami po drugiej stronie. — Tędy idzie się do szpitala. — Machnął ręką na prawo od Harry’ego.
Miał rację. Na początku roku skrzydło szpitalne przeniosło się ponownie na pierwsze piętro i póki co tam pozostawało.
Harry przez chwilę przyglądał się bladej twarzy Malfoya.
— Mało prawdopodobne, że znowu się poruszą — powiedział z przekonaniem, którego wcale nie czuł.
Malfoy wzruszył ramionami, po czym powoli — czego nie dało się nie zauważyć — puścił poręcz. Przybliżył się do Harry’ego z wyciągniętą ręką, jak gdyby miał zamiar mu pomóc, ale zaraz rozmyślił się i odsunął.
— Nie wyglądasz najlepiej, Potter. Musimy się pospieszyć.
Harry zamierzał zastanowić się nad nagłą troską Ślizgona, jednak coś wpadło mu w oko. Korytarz, z którym łączyły się schody, był słabo oświetlony. Na samym jego końcu na podłodze dostrzegł jakąś czarną, nieruchomą bryłę. Początkowo myślał, że to tylko cień, jednak błysk bieli sprawił, że spojrzał ponownie.
— Czy to... — Zmrużył oczy. — Czy to jest but?
— Co? — zapytał zdezorientowany Malfoy.
Światło jednej z pochodni zamigotało, oświetlając korytarz. Tak, to był but. Serce Harry’ego zabiło szybciej.
— Ktoś tam leży. — Ciemna sterta na podłodze bez wątpienia była ciałem.
Ruszył zdecydowanie zbyt szybko, na co jego ramię zaprotestowało, ale zacisnął zęby, starając się zignorować ból. Rzucił się do przodu, nie zwracając uwagi na Malfoya, który coś do niego mówił, i pobiegł, przez co zwichnięta ręka zapulsowała gwałtownie.
Gdy wreszcie dotarł do ciała, czoło miał wilgotne od potu i oddychał z wielkim trudem. Malfoy zaraz pojawił się obok niego, blady i wpatrzony w ciemne włosy osoby leżącej przed nimi nieruchomo. Całą postać pokrywały pajęczyny, cienkie srebrne nitki rozciągały się od jej szkolnych szat aż do ściany. Zdawało się, że człowiek ten leży tu już od dłuższego czasu. Co oczywiście było niemożliwe.
Harry pochylił się, by obrócić ciało i syknął z bólu. Malfoy złapał go za nadgarstek.
— Nie! Jeśli jest przeklęty...
Ale Harry wyszarpnął rękę, lekceważąc ostrzeżenie. Rozpoznał tę charakterystyczną fryzurę. Długie, czarne, kręcone i wyglądające na miękkie włosy. Obrócił chłopca na plecy. Jasnoniebieskie oczy wpatrywały się w niego tępo.
Malfoy gwałtownie wciągnął powietrze.
— Ja nie... — jęknął. — Nie miałem z tym nic wspólnego!
Harry, z trudem koncentrując się z powodu bólu, dotknął palcami szyi chłopca.
— On żyje. Wyczuwam tętno. — Tak mu się wydawało, bo pewności nie miał, jego ręka trzęsła się zbyt mocno.
— Ja nie...
— Jasne! — syknął, tracąc cierpliwość. — Teraz to nieistotne. Musimy zabrać go do pani Pomfrey.
Wyprostował się i oderwał wzrok od sztywnego ciała Tommy’ego Wrighta. Malfoy, z wypiekami na twarzy, przeszukał swoje szaty i wyjął różdżkę. Z wahaniem wyciągnął ją przed siebie.
Przez moment Harry miał pewność, że go przeklnie. Wątpił, czy będzie w stanie się obronić. Jednak po kilku sekundach Malfoy skierował różdżkę na Krukona i wyczarował pod nim długie nosze.
— Powinienem go przelewitować — powiedział, patrząc z powątpiewaniem na swoją drżącą dłoń.
— Ja go przeniosę. — Harry wyprostował się z wysiłkiem i machnął własną różdżką. Nosze uniosły się i zawisły obok nich. Być może rozsądniej byłoby jednak pozwolić, aby Malfoy się tym zajął, ale co, jeśli to właśnie on był przyczyną kłopotów Krukona? Wtedy musiałby tylko udać, że wypuszcza różdżkę, a wtedy Tommy spadłby ze schodów tak samo, jak Malfoy niemal zrobił to kilka minut temu. I Harry nigdy nie dowiedziałby się, czy naprawdę był to wypadek, czy też Malfoy zdecydował się zakończyć to, co zaczął. Nie jest mordercą. Na pewno. Ale w takim razie co tu się wydarzyło?
Harry odepchnął od siebie te myśli. Teraz nie miał czasu na rozmyślania. Musiał skoncentrować się na noszach i utrzymaniu ich w równej pozycji.
— Idź przodem — polecił Malfoyowi. — Pomfrey zapewne jest w skrzydle szpitalnym, ale kto wie. Znajdź ją i powiedz, co się stało. — I jakiego użyłeś zaklęcia, dodał w duchu, zaciskając usta. Malfoy wyglądał bardziej na wystraszonego niż winnego, ale to o niczym nie świadczyło.
Spojrzał na Harry’ego tak, jakby chciał się kłócić, ale zaraz przytaknął, zerknął na Tommy’ego i pobiegł, nawet na sekundę nie zatrzymując się przy schodach. Harry zastanowił się, czy zrobi to, co mu kazał, czy raczej wykorzysta okazję i ucieknie. Jeśli tak, to przynajmniej jego wina stanie się oczywista.
Droga do skrzydła szpitalnego trwała dłużej, niż Harry sobie życzył. Moment dekoncentracji i Tommy Wright wyląduje na podłodze. Szedł powoli, wmawiając sobie, że ramię wcale nie boli go aż tak bardzo. Twoje kości już kiedyś odrastały, mówił sam do siebie. Rzucono na ciebie Cruciatusa. Teraz to nic, ręka wcale ci nie drży.
Postaci na portretach patrzyły na niego z troską.
— Och! — krzyknęła kobieta o bladej twarzy siedząca na drewnianym fotelu. — Ostrożnie. Nie upuść go!
— Dzięki za radę — odpowiedział Harry opryskliwie. — Bez ciebie nigdy nie przyszłoby mi to do głowy.
— Nie musisz być niegrzeczny, młody człowieku — odezwał się tęgi rycerz, trzymający w dłoniach cugle czarnego ogiera. Koń zarżał, potwierdzając jego słowa. — Czasem musimy stanąć w szeregu i skierować nasz gniew na wspólnego wroga.
— Takiego jak Malfoy? — zasugerował Harry.
Rycerz wyciągnął miecz, od którego odbiły się promienie namalowanego słońca.
— Takiego jak lenistwo, drogi chłopcze. Lenistwo!
Urażony Harry zmarszczył brwi.
— Nie jestem leniwy.
— To biegnij! — Rycerz wykrzyknął to z takim zapałem, że Harry wpadł w panikę i rozejrzał się dokoła, myśląc, że to ostrzeżenie, ale nikt go nie gonił. Już miał wyjaśnić, że to niemożliwe, bo jest ranny, ale zrezygnował. Nie miał czasu na słowne potyczki z portretami.
Ledwie uszedł dwa kroki, ponownie rozległ się krzyk:
— Harry!
Prawie przewrócił się z zaskoczenia, widząc wyłaniających się zza zakrętu Rona i Hermionę.
— Och, Harry, wszystko w porządku? — zapytała Hermiona, łapiąc oddech. — Malfoy powiedział nam, co się stało. — Zerkała to na niego, to na lewitowanego Krukona, a po jej twarzy przemykało na zmianę uczucie troski i zdziwienia.
Ron również spojrzał na nosze.
— Czy to nie dzieciak, który wcześniej kłócił się z Goyle’em? — Spochmurniał. — O tym Malfoy nie mówił.
— On żyje, prawda? — szepnęła Hermiona tak cicho, jak gdyby nie chciała, by biedny Tommy dowiedział się, że nie żyje, gdyby tak faktycznie było.
— Tak — odparł Harry, mając nadzieję, że to prawda. — Co wy tu robicie? — Oboje jego przyjaciół wyglądało na zmęczonych, Hermiona miała rozczochrane włosy, a Ron zaczerwienioną i spoconą twarz.
— Mecz się skończył — poinformował Ron.
— Ach, Harry, powinieneś to widzieć — oświadczył Hermiona, wyciągając różdżkę i machając na nosze. — Całkowita masakra. Ale nie dosłownie! — dodała szybko, widzą przestraszoną minę Harry’ego. — Wybacz. Po prostu tłuczki poruszały się nieco entuzjastycznie, to wszystko. Teraz możesz go puścić.
— Co? Aaa... — Harry zrozumiał, że przyjaciółka dołożyła swoje zaklęcie lewitacji do jego, więc opuścił różdżkę.
— Zrobię to szybciej — wyjaśniła i odeszła pospiesznym krokiem z noszami unoszącymi się równiutko tuż przed nią.
— My też powinniśmy się pośpieszyć. — Ron zmarszczył brwi. — Nie wyglądasz za dobrze, stary.
— Nic mi nie jest. — Harry zrobił krok do przodu. Najpierw jedna noga, potem druga. To nic trudnego. — Tylko nie mogę iść zbyt szybko.
Ron przyjrzał mu się z uwagą.
— O rany. Mordercze schody? To po pierwsze. I co sobie myślałeś, znowu ratując dupę Malfoya? Gnojek bez wątpienia prosi się o śmierć. Następnym razem po prostu pozwól mu zginąć.
— On ci to powiedział? — Z jakiegoś powodu Harry uważał, że Malfoy pominie tę część historii, a może nawet będzie się upierał, że to Harry próbował go zepchnąć ze schodów.
— Cóż, mówił to do Pomfrey, a my słyszeliśmy. Zapomniał tylko wspomnieć, kto przeklął tego dzieciaka. Bo to on, prawda?
— Tak naprawdę to nie wiem. Natknąłem się na Malfoya na siódmym piętrze i razem znaleźliśmy Tommy’ego. — Gdy minęli zakręt, dobiegły do nich dźwięki podekscytowanych głosów. Musieli być już niedaleko skrzydła szpitalnego, ale Harry nie był tego pewien. Ból w ramieniu nasilił się znacznie. — Opowiedz mi o meczu — dodał, zanim Ron zdążył zapytać go, co robił na siódmym piętrze.
— To był kompletny chaos — zaczął Ron po chwili wahania. — Tłuczki uderzyły w połowę zawodników Slytherinu, w tym w ich obrońcę. Dzięki temu Ginny i Demelza zdobyły sporo goli. Ale później tłuczek walnął w Demelzę, obu naszych pałkarzy i prawie strącił Pyke’a. A potem Harper złapał znicz, podobno, bo w następnej sekundzie uderzył o słupek bramki, próbując uciec przed tłuczkiem, który i tak trafił go w głowę. — Ron skrzywił się. — W każdym razie Harper spadł, a Pyke złapał znicz. Słyszałem, że miał złamane jedno skrzydełko, ale nie wiem, czy zrobił to Pyke, czy Harper naprawdę go dostał i uszkodził w czasie uderzenia, a potem wypuścił. Szczerze mówiąc, ostatni wariant wydaje się bardziej prawdopodobny. Nie ma szans, by Pyke sam go złapał, chyba że był wcześniej uszkodzony. Ale wciąż nie wiemy, kto wygrał. Hooch twierdzi, że tłuczki zostały przeklęte, bo zachowywały się zbyt agresywnie. Grupa nauczycieli przeprowadza na nich testy.
— A zawodnicy? Jak się czują?
— Harper całkiem mocno oberwał w głowę.
— Ginny?
— Tylko kilka siniaków. Ale Demelzę musieliśmy nieść do zamku. Biedna złamała biodro.
Harry kiwnął głową ze współczuciem.
Zaraz potem dotarli do skrzydła szpitalnego. Na zewnątrz stało kilku uczniów, zaglądając do środka przez otwarte drzwi.
— Jasna cholera, Harry! — wykrzyknął Jimmy Peakes, gdy ich zobaczył.
— Co się stało? — zapytał ktoś inny. — To przez Malfoya, tak?
— Schody nie mogły poruszyć się, kiedy na nich stałeś — podkreśliła kolejna osoba.
— Ten dzieciak żyje, prawda? Malfoy nic nam nie powiedział — zapytał ponownie Jimmy.
— Czy Sami-Wiecie-Kto powrócił? — wyszeptał Pyke.
— Nie! — odpowiedział zaskoczony Harry stanowczym głosem, a gdy wszyscy zamilkli, odnalazł wzrokiem bladą twarz Pyke’a w tłumie. — Voldemort został zniszczony.
— Odsuńcie się, plotkarze! — odezwał się głośno Ron. — Ranny człowiek chciałby się dostać do szpitala. — Uczniowie przesunęli się na boki, robiąc przejście. — Nic nie mów, Harry — dodał Ron już ciszej. — Potrzebujesz pomocy.
Harry posłusznie poszedł za nim, rozglądając się wokół ponurym wzrokiem. Dostrzegł Hermionę koło łóżka Tommy’ego Wrighta oraz Ginny, która pomagała wstać Demelzie. Na próżno szukał jasnych włosów. Malfoya tu nie było.
— To znak — oświadczył. — Dzisiaj niebo płacze razem z Gryfonami. — Wczoraj niebo naprawdę płakało. Pogoda była tak okropna, że przełożono mecz quidditcha. Kolejny dzień czekania sprawił jedynie, że wszyscy stali się jeszcze bardziej zaniepokojeni.
— Znaki są zbędne, nie sądzisz? — zapytał Harry. Wbił widelec we własną kiełbaskę, wiedząc, że jej nie tknie. Jego żołądek skurczył się, co jednak nie miało wiele wspólnego z meczem. Jeszcze raz dźgnął kiełbaskę, ale tylko dlatego, że podobał mu się sposób, w jaki pękała. No, zabiłem ją, więc teraz nie mogę jej zjeść. — Nie z Pyke’em jako szukającym.
— Pyke się nie liczy — odparł Ron, biorąc kolejny kęs. — Graham nas pogrąży, zanim Harper złapie znicz.
— On nie jest taki zły.
— Jest gorszy od Pyke’a.
— Och, na miłość boską! — Hermiona złożyła „Proroka Codziennego” i rzuciła go na stół z irytacją. — Obaj myślicie, że Gryffindor przegra tylko dlatego, że wy już nie gracie.
Ron spojrzał na nią wytrzeszczonymi oczami.
— Wiedziałaś, że Graham prędzej uchyli się przed lecącym na niego kaflem, niż go odbije? A jest cholernym obrońcą!
— Cóż, może i tak, niemniej jestem dobrej myśli. Drużyna Ślizgonów także cierpi z powodu strat.
— „Cierpi” nie jest słowem, jakiego bym użył. „Korzystna wymiana” lepiej opisuje sytuację.
Harry przytaknął.
— Ich nowy obrońca jest niezły, pałkarze jeszcze lepsi, a Harper to dobry szukający. Przy Pyke’u to geniusz.
Brew Hermiony wygięła się w łuk.
— Ale w porównaniu z tobą i tak prezentuje się kiepsko.
No cóż, to prawda, pomyślał Harry, wiedział jednak, że lepiej nie przyznawać się do tego głośno.
— Przegramy, Hermiono. I to nie tylko mecz. Dzisiaj stracimy Puchar — powiedział.
Ron popatrzył na niego szeroko otwartymi oczyma.
— Nawet tak nie mów! Są jeszcze Puchoni. Ich na pewno pokonamy.
— Jane Bradshaw — przypomniał mu Harry. Dwa tygodnie temu mieli okazję oglądać, jak lata ta młodziutka dziewczyna. Córka prawdziwej gwiazdy, szukającej w drużynie Tajfunów z Tutshill, Eleonory Bradshaw, odziedziczyła talent po matce. Urodzona w sierpniu Puchonka pierwszego roku zdobyła tytuł najmłodszej szukającej stulecia. Widok, jak wznosi się nad boiskiem z uśmiechem na twarzy i rozwianymi włosami sprawiał, że Harry’ego ogarniała nostalgia. Nie połykaj znicza, pomyślał, gdy ją zobaczył, zaraz jednak przypomniał sobie, jak sam po raz ostatni dotknął ustami złotej piłki i ucieszył się, że w tym roku nie będzie grał.
Nigdy jednak nie podzielił się tym uczuciem z Ronem. Podobnie jak nie przyznał się Hermionie, że tak naprawdę wcale nie miał ochoty wracać do Hogwartu. Uważał, że to niewłaściwe martwić się quidditchem i wypracowaniami, kiedy na wolności pozostawało tylu śmierciożerców. Powinien być teraz poza szkołą, walka jeszcze się nie skończyła.
Zasługujesz na to, oświadczyła mu wtedy Hermiona. Zasługujesz na odpoczynek. Quidditch, lekcje, wypady do Hogsmeade. Żadnych śmierciożerców, Voldemorta i ryzykowania życiem.
Być może, pomyślał. Ale czy tego chcę?
A jednak wrócił i teraz było już za późno na zmianę decyzji. To nasze wybory ukazują, kim naprawdę jesteśmy, powiedział mu kiedyś Dumbledore. Hogwart został w końcu jego wyborem i o czym to świadczyło? Że był leniwy? A może niezadowolenie z podjętej decyzji wreszcie pokazało, kim jest naprawdę? Po raz kolejny wbił widelec w kiełbaskę, której tłusty sok spryskał cały talerz.
— Bradshaw — wyjęczał Ron. — Och, no trudno. Przynajmniej Malfoy także jest przygnębiony. — Harry instynktownie obrócił się w stronę stołu Ślizgonów. Draco Malfoy posępnie wpatrywał się w miskę z owsianką. — Chociaż nie wiem dlaczego — dodał Ron. — Slytherin wygrał.
Ale to nie jego drużyna, pomyślał Harry. Podobnie jak drużyna Gryfonów nie była już jego drużyną. Nosili czerwone szaty z wyszytą na piersi złotą literą „G”, jednak ich twarzy prawie nie rozpoznawał.
Ginny była w zespole, przypomniał sobie. Ale Ginny także nie należała już do niego.
— Prawdę mówiąc, on zawsze wygląda na przygnębionego — odezwała się Hermiona.
Malfoy uniósł wzrok, jak gdyby słyszał jej słowa, ale jego spojrzenie skoncentrowało się na Harrym.
— Fajnie by było, gdybyśmy mogli grać — powiedział Harry. — Chciałbym jeszcze raz pokonać Malfoya na boisku.
To przynajmniej było prawdą, jednak Ślizgon nie zachowywał się prowokująco. W jego oczach nie było złośliwości czy wyzwania — po prostu przez chwilę patrzył, po czym uciekł spojrzeniem, co dziwnie Harry’ego rozczarowało. Malfoy ostatnio często tak robił. Wpatrywał się w niego, a następnie szybko odwracał wzrok, przez co Harry zaczynał czuć się nieswojo.
— Dajcie sobie spokój, obaj — powiedziała Hermiona, podnosząc się z miejsca. — Myślicie, że mnie nie podobało się stanowisko prefekta naczelnego? — Zarzuciła na ramię torbę, która wyglądała na bardzo ciężką. Zapewne miała zamiar czytać podczas meczu. — Rada nadzorcza podjęła decyzję, podobnie jak wy. Teraz nie ma sensu narzekać. — Mimo swoich słów Hermiona nie wyglądała na kogoś, kto jest zadowolony z takich postanowień.
W tym roku rada nadzorcza Hogwartu znalazła się w trudnej sytuacji. Czarodziejski świat był w chaosie, sumy i owutemy nie mogły się odbyć, nie wspominając już o tym, że uczniowie w ogóle nie byli do nich przygotowani. Wielu rodziców okazało swoje niezadowolenie i zażądało, aby ich dzieci ukończyły edukację w normalnym trybie, a nie rok później. W odpowiedzi rada ustaliła, że zajęcia przygotowawcze do sumów odbędą się w terminie od czerwca do września, aby uczniowie mogli je zdać, zanim zaczną szósty rok nauki, zaś przygotowania do owutemów zaplanowano od września do stycznia. Wszystko dlatego, że Hogwart nie był przygotowany na przyjęcie więcej niż garstki studentów, zanim nie odbędzie się jego gruntowna renowacja. Przynajmniej taka była oficjalna wersja wyjaśnienia, dlaczego owutemy tak bardzo przesunięto w czasie. Według krążących plotek to McGonagall postawiła twardo na swoim i oświadczyła, że wszyscy ponieśli straty i nie można za to karać hogwarckich nauczycieli tak rygorystycznym wakacyjnym planem. Owutemy mogą poczekać, cytowano McGonagall. Nasi nauczyciele zasługują na odpoczynek.
Lekcje przygotowawcze nie były obowiązkowe, jednak większość uczniów zdecydowała się w nich uczestniczyć. Hermiona uparcie twierdziła, że powinni je zignorować i zwyczajnie zapisać się do siódmej klasy, żeby uzupełnić braki w edukacji, ale Harry i Ron kategorycznie odmówili. Nawet obietnica, że jako uczniowie obaj będą mogli zachować swoje miejsca w drużynie Gryfonów, nie była w stanie ich przekonać. Wreszcie Hermiona poddała się i poszła w ich ślady, ale od tamtej pory dochodziło między nimi do kłótni, szczególnie kiedy Ron narzekał na utratę statusu prefekta i pozycji obrońcy.
— Spójrzcie na to z innej strony — dodała Hermiona radośnie. — Nie będzie nas tutaj w czasie meczu finałowego, więc jeśli dziś rzeczywiście stracimy Puchar, przynajmniej nie będziemy mieli za czym tęsknić. — Po tych słowa ruszyła w stronę holu wejściowego, wesoło machając torbą.
Ron zrobił krzywą minę do jej pleców i westchnął.
— Ona ma jednak rację. Pocieszające jest, że nie zobaczymy zadowolonych min Ślizgonów, jeśli wygrają.
— Za to zobaczymy je dzisiaj — zauważył Harry.
— Po czyjej jesteś stronie? — jęknął Ron i wstał. — Chodź. Jak się nie pospieszymy, zajmą nam wszystkie dobre miejsca.
Harry odsunął talerz ze zmaltretowanymi kiełbaskami i ruszył za przyjacielem. Hermionę znaleźli w zatłoczonym holu wejściowym.
— Co was zatrzymało? — zapytał Ron, wyciągając szyję, żeby zobaczyć coś więcej.
Hermiona odchrząknęła.
— Trzeba szerzej otworzyć drzwi — powiedziała oschle. Drzwi jednak były już otwarte i zdawało się, że uczniowie w nich utknęli, jak gdyby zbyt wiele osób chciało wyjść jednocześnie. — No wiecie — dodała z nonszalancką miną — prefekci powinni sobie z tym poradzić. Uformować wszystkich w kolumny i wyprowadzić powoli. Wtedy nikt by nie utknął. Jednak czy oni tutaj są? Nie, nie ma ich.
— Ty poradziłabyś sobie o wiele lepiej — mruknął Ron wymownie.
— Oczywiście, że tak.
— Cóż, ja byłbym lepszym obrońcą niż Graham — oświadczył Ron, korzystając z okazji.
Hermiona prychnęła.
— Wygląda na to, że bez naszej pomocy wszystko się rozpadnie.
Tuż obok nich pojawił się Seamus Finnigan, potrząsając głową ze smutkiem.
— Ależ te dzieciaki teraz nieudolne. Nie potrafią nawet przejść przez drzwi. — Skrzywił się. — Nie żebym się spieszył na mecz. Pewnie najlepiej będzie, jak wszyscy zostaniemy tutaj.
— Przestańcie mnie pchać! — krzyknął ktoś z przodu. — Nie mogę przejść. Coś jest nie tak z tymi drzwiami.
— Wygląda na to, że twoja prośba została wysłuchana — powiedział Harry do Seamusa.
— To nie w porządku! — rozległ się kolejny krzyk. Harry odwrócił się, rozpoznając piskliwy głos Goyle’a. Ślizgon stał dalej, w pobliżu wejścia do Wielkiej Sali, energicznie potrząsając za ramiona niskim Krukonem. — Jesteś kłamcą! I złodziejem!
Hermiona natychmiast pojawiła się u boku Harry’ego gotowa do pomocy, jednak Krukon najwyraźniej nie potrzebował ratunku, gdyż w jego ręku momentalnie pojawiła się różdżka.
— Puść mnie albo stracisz palce — rozkazał władczym tonem.
Goyle od razu się cofnął i wbił oczy w swoją dłoń, jak gdyby upewniając się, że nadal posiada wszystkie palce. Wyglądało na to, że policzenie ich sprawia mu trudność. Przez tłum gapiów przebiegł chichot, co musiało rozwścieczyć Ślizgona, bo ruszył do przodu niczym szarżujący byk. Jednak zanim dotarł do swojej ofiary, tuż obok pojawił się Malfoy i zablokował mu drogę.
— Daj spokój — powiedział szeptem, który rozniósł się po całym holu. — Chodźmy obejrzeć mecz.
— Ale on mnie okradł! — zaprotestował Goyle.
Krukon spojrzał na niego ze złością.
— Wcale nie.
— Odwal się, smarkaczu — rzucił mu Malfoy.
— Sam się odwal — zripostował chłopiec, ale musiał uznać, że taka odpowiedź nie wystarczy. — Śmierciożerczy gnojek — dodał, po czym... kopnął Malfoya w goleń i uciekł.
Ku rozbawieniu tłumu Malfoy jęknął boleśnie.
— Co, ty mały... — Wyjął różdżkę, jakby zamierzał pobiec za Krukonem i go przekląć, ale zobaczył Harry’ego na drugim końcu holu i zamarł. Zaczerwienił się, odwrócił i schował różdżkę z powrotem do kieszeni. Uczniowie ciągle się z niego śmiali.
Harry nie zdążył zastanowić się nad zachowaniem Malfoya, gdyż w pomieszczeniu pojawiła się profesor Sprout.
— Co tu się dzieje?! — zapytała głośno.
Zanim ktokolwiek zdążył coś odpowiedzieć, ktoś krzyknął:
— Nie możemy przejść przez drzwi! — I cały tłum wybuchnął śmiechem.
— Och, naprawdę? — Sprout potrząsnęła głową i ruszyła w stronę wyjścia. Uczniowie przesunęli się, żeby zrobić jej przejście, i Harry stracił Malfoya z oczu. — Cóż, to dziwne — usłyszał jeszcze głos nauczycielki zielarstwa, zanim rzuciła głośnio: — Finite Incantatem!
Hermiona westchnęła z żalem.
— Powinnam zdać sobie sprawę, że wyjście jest zaczarowane — odezwała się i zaatakowała Seamusa. — Ty je zakląłeś? Mówiłeś, że byłoby lepiej, gdybyśmy tu zostali.
— Owszem — odparł Seamus szybko. — Co to dla mnie z moimi niesamowitymi zdolnościami telepatycznymi.
Sprout odchrząknęła i krzyknęła ponownie:
— Finite Incantatem!
Hermiona ciągle trzymała różdżkę w dłoni. Zakręciła nią, wyglądając na zniecierpliwioną. A kiedy Sprout po raz trzeci rzuciła zaklęcie bez efektu, wysunęła się do przodu i uniosła rękę.
— Proszę pozwolić mi pomóc, pani profesor.
Jak się okazało, nie tylko jej przyszedł do głowy taki pomysł. Kilku uczniów wykrzyknęło inkantację jednocześnie i strumienie z ich różdżek z trzaskiem zderzyły się ze sobą w powietrzu. Wszędzie wokół posypały się iskry, a kapelusz Sprout stanął w ogniu. Hermiona ugasiła go natychmiast.
— Moi drodzy! — zawołała nauczycielka, badając swoje nakrycie głowy. — Wszyscy musicie nauczyć się samokon...
Jednak nie zdążyła skończyć zdania, bo tłum uczniów zrozumiał, że przejście zostało odblokowane i ruszył do przodu, niemal tratując osoby stojące w pierwszym rzędzie.
— Kto uważa, że to jednak znak? — odezwał się Ron zrzędliwie. Na zewnątrz było chłodno, ale ciemne chmury, które wisiały na suficie Wielkiej Sali, rozwiały się, przepuszczając promienie słońca, rzucające jasne refleksy na powierzchnię jeziora. — Szkoda — dodał Ron, mrużąc oczy. — Miałem nadzieję, że będzie padać. Za porażkę moglibyśmy wtedy winić pogodę.
Wolne miejsca znaleźli na południowej trybunie. Nie były najlepsze, bo bramki Ślizgonów znajdowały się zbyt daleko, ale gdy tylko usiedli, Hermiona sięgnęła do torby i wyjęła dwie pary omniokularów.
Ron spojrzał na nie ze zdumieniem.
— Przywołałam je wcześniej — wyjaśniła Hermiona. — Gdybym tego nie zrobiła, przez cały mecz musiałabym słuchać, jak narzekasz, że ich nie zabrałeś.
Ron wbił w nią maślane oczy, więc Harry, spodziewając się sceny namiętnego pocałunku, szybko złapał za omniokulary. Malutki uczeń pierwszego roku zajął miejsce tuż obok i przyglądał mu się z otwartymi ustami. Harry starał się go ignorować, w zamian wpatrując się w boisko. Gdy weszła na nie drużyna Gryfonów, łatwo było dostrzec Ginny. Swoje ognisto rude włosy związała z tyłu w koński ogon, a kiedy ściskała dłoń kapitanowi Ślizgonów, jej twarz zmieniła się w nieczytelną maskę.
Powodzenia, życzył jej Harry w myślach, pragnąc, by Gryfoni pokonali wszelkie przeciwności losu i zwyciężyli. Ostatnim razem, kiedy tak się stało, Ginny rzuciła mu się w ramiona, a on ją pocałował. Mało prawdopodobne, żeby sytuacja się powtórzyła, ale wspomnienie uśmiechu Ginny i wyrazu jej oczu, gdy do niego podbiegała, nadal napełniało go ciepłem. Unieszczęśliwiał ją przez kilka miesięcy. Miała prawo, żeby znowu cieszyć się życiem.
— Ginny powinna być szukającą — odezwał się nagle Ron, brzmiąc, jakby brakowało mu tchu. Widocznie sesja całowania już się skończyła. — Jest milion razy lepsza od Pyke’a.
Harry potrząsnął przecząco głową.
— Jako ścigająca ma większą kontrolę nad sytuacją. Mało prawdopodobne, że wygramy, ale potrzebujemy jak najwięcej punktów.
— Hmm, są wyłączone. Nic nie widzę — poskarżył się Ron, patrząc chwilę przez swoje omniokulary.
Obie drużyny uniosły się, wzlatując do góry niczym czerwona i zielona rakieta. Byli w powietrzu zaledwie minutę, gdy ślizgoński ścigający podleciał do pętli i odbił kafla w stronę Grahama. Rozległ się okrzyk triumfu, kiedy gryfoński obrońca uchylił się przed nim.
— Cholera, niezły początek — westchnął Ron.
Harry dokładnie zlustrował trybuny Ślizgonów z masochistycznym pragnieniem ujrzenia ich uradowanych twarzy. Jednak mimo wszelkich starań nie dostrzegł błysku znajomych jasnych włosów.
— Nie ma Malfoya — powiedział.
— Co? — zapytał rozkojarzony Ron. — No cóż, pewnie się obraził, że ten dzieciak skopał mu publicznie dupę.
— Być może — odparł Harry. Właśnie zobaczył Goyle’a siedzącego między Zabinim a dziewczyną, której nie znał.
Na trybunach znowu rozległ się okrzyk, kiedy tłuczek uderzył Pyke’a w ramie, prawie zrzucając go z miotły.
— To rzeź na Gryfonach — skomentował Ron ponuro. — Nie wiem, po co w ogóle tu jestem.
A po co ja tu jestem?, pomyślał Harry, podejmując kolejną próbę odnalezienia Malfoya. Czuł, jak żołądek skręca mu się w supeł. Wcześniej Malfoy wyglądał na tak winnego, rumieniąc się intensywnie i odwracając wzrok, gdy ich spojrzenia się spotkały. Co takiego ukrywał? Ostatnim razem, gdy opuścił mecz quidditcha, miał ku temu bardzo mroczne powody. Chociaż z drugiej strony, czasy były wtedy zupełnie inne.
Chodźmy obejrzeć mecz, powiedział Malfoy w holu wejściowym. Dlaczego zmienił zdanie? A może celowo oświadczył to głośno, żeby wszyscy usłyszeli?
Harry rozejrzał się po krukońskiej części trybun, wypatrując chłopca, z którym Malfoy i Goyle kłócili się wcześniej. Jego również nie odnalazł, co go bardzo zaniepokoiło. Malfoy wydawał się naprawdę wściekły, kiedy inni uczniowie go wyśmiali. A teraz nie ma ani jego, ani dzieciaka.
Cała szkoła ogląda mecz, ale nie oni.
Widownia zawrzała po raz kolejny.
Nie mogę usiedzieć w miejscu, uzmysłowił sobie Harry
— Muszę... — Ron spojrzał na niego pytająco. — Muszę do toalety — wyjaśnił. — Zaraz wrócę — dodał szybko i odszedł, zanim przyjaciel zaczął zadawać pytania.
— Żartujesz? — usłyszał jeszcze za sobą, ale uznał, że najlepiej to zignorować.
Idąc w stronę wyjścia z trybun, miał wrażenie, że oczy wszystkich zwróciły się na niego, jakby zgadywali, że rezygnuje z meczu, by szukać Draco Malfoya. Co nie wydawało się bardzo prawdopodobne, przecież mecz z pewnością był ciekawszy.
— Robins... Carmichael... Weasley... Robins! — krzyczała Orla Quirke, nowa komentatorka quidditcha. — Weasley! Gryffindor zdobywa gola!!!
Gryfońska cześć trybun wybuchła owacjami i Harry pospiesznie ruszył w stronę zamku. Dopiero kiedy zamknął za sobą ciężkie wrota Hogwartu, uświadomił sobie, że pulsuje mu w głowie. Na zewnątrz było naprawdę głośno.
W mroku pustego zamku plan odnalezienia Malfoya wydał mu się śmieszny. Co takiego Malfoy mógłby teraz robić? Na pewno nic, co wymagałoby śledztwa. Smarkacz, który upokorzył Ślizgona na oczach wszystkich, pewnego dnia za to zapłaci, Harry nie miał wątpliwości, ale Malfoy lubił mścić się na zimno. Był typem, który raczej poczeka i uknuje jakąś intrygę, niż zadziała pod wpływem impulsu.
Również mało prawdopodobne wydawało się, że skrzywdzi kogoś na poważnie, szczególnie w tak nieistotnej kwestii. Ostatnio Malfoyowie bardzo uważali, żeby nie wyłamywać się z szeregu. Lucjusz nie szczędził pieniędzy, rozrzucając je na prawo i lewo, wspierając każdą akcję charytatywną, o której było głośno. Przesłał nawet sto galeonów Hermionie, oświadczając, że to na wspieranie jej organizacji W.E.S.Z. i podkreślając, że zawsze uważał, że skrzaty powinny same decydować o swoim losie i właśnie dlatego lata temu uwolnił swojego jedynego skrzata, Zgredka. Możesz być pewna mojej szczerości, pisał w liście, czego dowodem będzie świadectwo naszego wybawcy, Harry’ego Pottera, który pomógł oswobodzić Zgredka i nie poniósł za ten czyn żadnych konsekwencji.
Po przeczytaniu listu Ron śmiał się przez pięć minut.
— Czy to żart? — zapytał, potrząsając głową. — On chce, żebyśmy byli mu wdzięczni, bo nie zamordował Harry’ego za uwolnienie Zgredka?
— To groźba — odparła Hermiona. — Po prostu przypomina nam, że wtedy mógł zabić Harry’ego i nadal może to zrobić.
To desperacja, pomyślał Harry. Malfoyowie byli ludzką wersją Czarnej Różdżki: pragnąc zachować złudzenie zwycięstwa, opowiadali się po stronie zwycięzcy. Nie miał wątpliwości co do intencji Lucjusza. Uważał, że Malfoy senior będzie szczerze i chętnie czołgał się, nie tracąc nadziei, iż jego czas jeszcze nadejdzie. A skoro porozdawał tyle złota, to nadejdzie na pewno i Lucjusz znowu będzie szanowany jak dawniej.
Czasem Harry żałował, że zeznawał na procesie Malfoyów i powiedział, że oni także stali się ofiarami Voldemorta na wiele sposobów. Nie sądził, że jego słowa zostaną potraktowane tak poważnie. Z pewnością jego celem nie było pomaganie Lucjuszowi. Nie trzeba było tego mówić, Harry, usłyszał od Rona i Hermiony. Ostatni rok był dla nich trudny, owszem, ale Lucjusz Malfoy to człowiek bez litości. Jednak Harry pamiętał dyrektora, osuwającego się po ścianie wieży z oczami utkwionymi w Draco Malfoyu, który kierował na niego różdżkę. To moja łaska, a nie twoja, teraz się liczy, powiedział mu Dumbledore. Zaoferował Malfoyowi ochronę, jemu i jego rodzicom. Gdyby żył, dotrzymałby słowa. Być może Harry powinien zrobić to za niego. Na ochronę było za późno, ale nie na łaskę. Lucjusz miał szczęście, że nikt nie zginął, kiedy na ich drugim roku włożył pamiętnik Toma Riddle’a między książki Ginny. Draco również miał szczęście, że Katie Bell przeżyła jego próby zamordowania Dumbledore’a. Gdyby stało się inaczej, Harry wątpił, czy w jego sercu znalazłoby się miejsce na łaskę.
Musiał jednak przyznać, że Lucjusz Malfoy rozdający pieniądze przydawał się bardziej, niż gdyby gnił w Azkabanie, a jego złoto pokrywało się kurzem w skarbcu u Gringotta.
Refleksje na temat ostatnich poczynań Lucjusza Malfoya dały Harry’emu do myślenia. Teraz, gdy się nad tym zastanowił, spojrzenia Draco i jego zawstydzenie nabrały innego wymiaru. Może Lucjusz kazał synowi zaprzyjaźnić się z Harrym Potterem? To było całkiem prawdopodobne. Przecież w przeszłości coś takiego miało już miejsce.
Z ustami wykrzywionymi uśmiechem Harry dotarł do głównych schodów. Draco byłby z takich instrukcji niezadowolony. To wyjaśniałoby, dlaczego tak szybko schował różdżkę, kiedy zauważył, że Harry mu się przygląda. Przeklinanie dzieciaków musiało być na liście rzeczy niedozwolonych w mojej obecności.
Uśmiechnął się szerzej, rozradowany własną teorią. Zdecydował, że rezygnuje z szukania Malfoya i wraca na mecz, jednak nogi same zaniosły go na siódme piętro. Winą za to obarczył schody, a nie własne roztargnienie. Zawsze były podstępne. Poruszały się w prawo, w lewo, kręciły w kółko, dziesiątki stopni unosiło się w powietrzu przez całą drogę na wieże, jednak gdy tylko ktoś postawił nogę na wypolerowanym marmurze, zatrzymywały się i czekały, aż znowu będą puste, i dopiero wtedy ponownie rozpościerały swoje kamienne ramiona. A oni mogli mieć tylko nadzieję, że trasa, jaką przebywali codziennie, nie uległa drastycznej zmianie.
Siódme piętro okazało się tak ciche jak cała reszta zamku. Harry wiedział, że powinien wrócić na trybuny albo do pokoju wspólnego, lecz w zamian ponownie pomyślał o Malfoyach, jak gdyby jego umysł utknął w jakiejś pętli. Plany Draco i Lucjusza nie musiały być zgodne. Draco równie dobrze mógł słuchać ojca, jak i mu się sprzeciwiać. Przecież jeśli dostał polecenie zaprzyjaźnienia się z Harrym, do tej pory radził sobie wyjątkowo marnie.
Gobelin z Barnabaszem Bzikiem wyglądał tak, jak pamiętał, ale wejście do Pokoju Życzeń już nie. Harry stanął jak wryty. W miejscu, w którym kiedyś znajdował się solidny mur i trzeba było bardzo czegoś pragnąć, by pojawiło się wejście, teraz zobaczył ogromne drewniane drzwi z wielką rzeźbioną klamką. Rzeczywiście nie spodziewał się zastać tu Malfoya, najwidoczniej jednak coś tu było do znalezienia. A może liczył na przypadek?
Pokój wymagał konkretnych instrukcji, co zawsze twierdził Neville, jednak właśnie teraz Harry’emu nie przychodziło do głowy absolutnie żadne życzenie.
Wzruszając ramionami, otworzył drzwi. Pomieszczenie okazało się surowe i maleńkie, ledwie wielkości schowka pod schodami, w którym Harry kiedyś sypiał, tyle że nie było w nim pająków. Harry chciałby, żeby jednak były. Pająki i kurz, pajęczyny i kawałki połamanych mebli wyglądałyby bardziej naturalnie niż dawno nieużywany schowek. A tak wnętrze wyglądało jak martwe. Spalone ściany, pomalowane na czarno przez ogień, który je pożarł.
Widok prezentował się naprawdę przygnębiająco. W pokoju tym spłonęły wieki ukrytej historii. Setki uczniów chowały tu zarówno swoje skarby, jak i śmieci, a teraz wszystko to uległo zniszczeniu.
Jego podręcznik do eliksirów także został stracony. Czy raczej podręcznik Snape’a. A był taki przydatny. No i co, jeśli komuś, kto będzie tu spacerował w środku nocy, zachce się sikać? Zamek powinien dostarczyć całej kolekcji nocników, jeśli tylko ktoś miał pełny pęcherz. Harry skrzywił się. Tak, profesorze, kolejny skarb Hogwartu został zniszczony. Być może zamek posiadał jeszcze inne tajemnice, których Harry dotąd nie odkrył i już nie odkryje.
Z hukiem zamknął drzwi. Żałował, że w ogóle tu wrócił. I na siódme piętro, i do Hogwartu. Wszystko przypominało mu, co stracił. Czasami czuł, jakby jego życie się cofało. Nie powinno mnie tu być. Nie powinno. Chciał walczyć na zewnątrz, łapać śmierciożerców, chronić niewinnych ludzi, a nie tkwić tutaj, tracąc cenny czas na quidditcha. I Malfoya. Kingsley zaoferował mu pracę, mógłby zostać aurorem już teraz. Na razie bezpłatnie i głównie trenując, a nie biorąc udział w faktycznych akcjach, ale zawsze to coś. Przynajmniej nie czułby się taki niespokojny. I znudzony.
Ze złością wypisaną na twarzy odwrócił się i... zamarł w bezruchu. Kawałek dalej stał Draco Malfoy, rozglądając się na prawo i lewo w panice, jakby zobaczył ducha. Jego twarz była zaczerwieniona i spocona, włosy rozczochrane a oddech płytki. Dopiero co musiał biec i to biec szybko. Jego szeroko otwarte oczy odnalazły Harry’ego. Zamarł, wyglądając praktycznie jak lodowa rzeźba.
— Potter? — szepnął, jakby wierzył, że Harry był jedynie wytworem jego wyobraźni.
Harry zrobił kilka ostrożnych kroków do przodu. Miał ochotę sięgnąć po różdżkę, żeby zabezpieczyć się przed Malfoyem lub przed tym, przed kim Malfoy uciekał.
— Co ty tu robisz? — zapytał. Twarz Malfoya poszarzała. Wyglądał, jakby miał ochotę zaraz znowu zwiać. — Czemu nie jesteś na meczu?
— Meczu? — W źrenicach Malfoya coś zamigotało. Kilka długich minut trwało, zanim się uspokoił. — Mógłbym cię zapytać o to samo — powiedział tonem, jakby w ogóle nic się nie stało.
— Mógłbyś — zgodził się Harry. — Ale tego nie zrobiłeś. To ja zapytałem ciebie.
Jeśli wzrok mógłby smagać jak bat, Harry miałby na twarzy krwawe pręgi.
— Ponieważ postanowiłem zostać i pokryć ściany łazienki napisem „Potter to dupek”.
— Naprawdę? Wyglądałeś, jakbyś zobaczył ducha.
W oczach Malfoya pojawiło się wahanie.
— No bo widziałem. Grubego Mnicha. Przywitał się ze mną — powiedział.
Harry westchnął. Niektóre mugolskie wyrażenia nadal nie miały zastosowania w czarodziejskim świecie. Ze smutkiem pomyślał, jak wiele musi się jeszcze nauczyć.
— Stało się coś złego?
— Złego? Z moją poranną herbatą? Ze wszechświatem? Z tobą? Nie, tak i raczej na pewno. Musisz być bardziej konkretny.
Harry zastanowił się i wybrał opcję, która wydała mu się najbardziej użyteczna.
— Co jest nie tak ze wszechświatem?
— Ciągle stawia cię na mojej drodze.
Harry kiwnął głową.
— Jasne. — Przesunął się na bok, szerokim gestem zachęcając Malfoya, by poszedł dalej, ale Ślizgon wykrzywił usta, odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę.
— Zamierzałem iść tędy.
— Naprawdę? — Harry pobiegł za nim. — Ale to ślepy korytarz. Czyżbyś chciał wskoczyć na ścianę?
— Musisz za mną łazić, Potter? — nie wytrzymał Malfoy. — Myślałem, że te czasy już się skończyły.
— To może przestań zachowywać się podejrzanie — zasugerował Harry. Nie omieszkał zauważyć, że Malfoy unikał jego bądź co bądź rozsądnych pytań.
— To może przestań mnie śledzić. Wtedy nie będzie miało znaczenia, co robię.
Harry westchnął. Ta rozmowa do niczego nie prowadziła.
— Świetnie. Wiesz, czemu tu jestem? Bo myślałem, że chcesz przekląć tego małego Krukona.
Malfoy zatrzymał się gwałtownie.
— Naprawdę? — zapytał rozbawionym głosem. Uśmiechał się nawet, ale uśmiech ten nie sięgał oczu. — Smarkacz pewnie ogląda teraz mecz ze wszystkimi.
— Nie ma go tam.
Malfoy pokręcił głową i wszedł na schody, które jęknęły, jakby nieszczęśliwe, że znowu muszą pozostać w bezruchu.
— Cóż, nie znoszę cię rozczarowywać, Potter, ale dzisiaj nie zamierzałem nikogo przeklinać. No może z wyjątkiem ciebie, jeśli nie zostawisz mnie w spokoju.
— Ale dlaczego chcesz być sam? Masz coś ważnego do zrobienia?
Malfoy zatrzymał się ponownie.
— Dobra — powiedział, wyglądając na zrezygnowanego. — Skoro jesteś tak zdeterminowany, żeby mnie przesłuchać... Mecz mnie zwyczajnie nie interesuje. Nawet nie jestem w zespole. Co mnie obchodzi, czy Slytherin wygra czy przegra? Zmarnuję tylko dwie godziny swojego życia.
Dokładnie to samo Harry mógł powiedzieć o sobie. Zastanowił się, czy Malfoy o tym wiedział, i celowo użył tego argumentu, żeby jego odpowiedź brzmiała wiarygodnie.
— A ten dzieciak? — zapytał. — Kim on jest? I czemu kłócił się z Goyle’em?
Malfoy wywrócił oczami.
— Tommy Wright to mały gnojek, który sprzedaje eliksiry podnoszące inteligencję. Goyle stracił na nie pięćdziesiąt galeonów w nadziei, że będzie mądrzejszy. Niestety nie zadziałały. Mówiłem mu, że to oszustwo, więc prawda jest taka, że sam sobie zawinił.
— Rozumiem — powiedział Harry. — Co robiłeś na siódmym piętrze?
— Traktujesz to przesłuchanie bardzo poważnie, co? — Malfoy zmrużył oczy.
— A ty bardzo poważnie unikasz pytań.
Malfoy zacisnął szczęki i złapał za poręcz tak mocno, jak gdyby była ona szyją Harry’ego.
— Po prostu czasem tam chodzę.
— Do Pokoju Życzeń?
— Tak — wysyczał Malfoy, zaraz jednak dodał: — Pomieszczenie jest bardzo przydatne, wiesz? Jeśli chcesz, wyczaruje ci basen.
— Och, więc poszedłeś tam popływać?
Malfoy spojrzał na niego ze złością.
— Możliwe.
— Jasne. A jak dokładnie to działa? Pokój jest martwy, zniszczony. Już nie zachowuje się jak dawniej.
— Co ty gadasz, Potter. — Malfoy zamrugał ze zdziwienia. — Drzwi ciągle tam są.
— Tak, są. Ale pokój nie spełnia już życzeń. Do tego jest pusty, spalony... Teraz nie ma w nim magii.
— Wszedłeś do środka? — Głos Malfoya zniżył się do szeptu.
Harry przyjrzał mu się uważnie. Nie wiedział, czy Malfoy tylko udaje zdziwienie, czy naprawdę sam nigdy nie wszedł do Pokoju Życzeń. Zdecydowanie coś ukrywał, ale co to było?
— Tak samo jak ty, najwyraźniej — odpowiedział. — Żeby popływać.
Wyraz twarzy Malfoya zmienił się natychmiast. Dopiero gdy stwardniał, Harry uświadomił sobie, jak bardzo Ślizgon wcześniej się odsłonił. Pożałował, że go w ogóle wypytywał. Być może Malfoy nie ukrywał niczego poza swoją wrażliwością. Wcześniej zdawał się taki przerażony. Zapewne miał wiele nieprzyjemnych wspomnień związanych z Pokojem Życzeń.
Być może Malfoy także nie powinien wracać do Hogwartu. Być może jego życie również się cofało.
— Myślę, Potter, że na dziś wystarczy — odezwał się Malfoy chłodnym tonem. — Chociaż musimy to kiedyś powtórzyć. Ja się zabawię w niegrzecznego ucznia, a ty w profesora. — Uśmiechnął się, pochylił i dodał już szeptem: — Kręcą cię takie rzeczy, prawda?
Harry’emu nagle zrobiło się nieswojo i poczuł niemal ulgę, kiedy Ślizgon odsunął się i poszedł dalej, jednak gdy tylko Malfoy dotarł na półpiętro, ogarnęło go pragnienie, żeby nie pozwolić mu odejść z poczuciem, że wygrał tę słowną potyczkę.
— Może rzeczywiście powinniśmy! — krzyknął, zanim zdążył się powstrzymać. — Twój ojciec byłby szczęśliwy, wiedząc, że spędzamy ze sobą czas, co?
Malfoy odwrócił się gwałtownie. Jego mina wyrażała całkowite zaskoczenie.
Miałem rację, pomyślał oszołomiony Harry i prawie parsknął śmiechem. Lucjusz Malfoy naprawdę kazał synowi się z nim zaprzyjaźnić.
— Jak... — zaczął Malfoy. — O czym ty...
Nie skończył jednak swojego pytania. Z ogłuszającym zgrzytem kamienne stopnie przesunęły się pod ich stopami, a następnie gwałtownie szarpnęły w lewo. Malfoy otworzył oczy niemożliwie szeroko i odchylił się do tyłu, balansując nad przepaścią.
Harry stracił równowagę, zachwiał się, z całych sił łapiąc za poręcz, ale to niewiele pomogło i poleciał w stronę Malfoya i krawędzi schodów. Tego, co się wydarzyło później, nie pamiętał zbyt dokładnie. Ciągle uwieszony na poręczy i uspokojony jej solidnością, drugą rękę zacisnął na szatach Malfoya i trzymał tak mocno, że jego ramię zaprotestowało z nadmiernego wysiłku. Zdawało się, że wirowali, i prawdopodobnie tak się właśnie działo. Ciężar Malfoya ciągnął ich w przepaść. Harry zamknął oczy i szarpnął z całych sił. W jego ramieniu eksplodował ból, a palce straciły kontakt z tkaniną.
Schody zatrzęsły się, uderzyły o coś z hukiem, po czym stanęły w miejscu. Ciągle czując zawroty głowy, Harry uświadomił sobie, że nic nie widzi, więc uniósł powieki. Światło unoszących się wszędzie świec i pochodni zdawało się nienaturalnie jasne.
Ramię pulsowało, jakby palił je żywy ogień, a po chwili doznanie rozprzestrzeniło się na całą rękę i czaszkę. Ciepły oddech łaskotał go w policzek. Malfoy oddychał z trudem, ściśnięty między poręczą a ciałem Harry’ego.
Nie spadł. Przez ból i zawroty głowy Harry nie był nawet pewien, czy udało mu się uratować Malfoya. Ale widocznie się udało. Malfoy był bezpieczny, a schody przestały się poruszać, mimo że znieruchomiały nie tam, gdzie powinny. Nie łączyły się już z resztą półpiętra i prowadziły teraz do wąskiego korytarza na lewo od nich.
— Potter? — szepnął Malfoy. Ciepło jego oddechu przeszyło Harry’ego dziwnym dreszczem. Odsunął się i krzyknął, gdyż ostry ból przypomniał mu o zranieniu. Zaklął i docisnął dłoń do bolącego miejsca, badając je delikatnie.
— Chyba zwichnąłem rękę.
Malfoy spojrzał najpierw na niego, potem przez poręcz w dół na rozciągające się poniżej liczne schody, i znowu na niego.
— Powinieneś iść do pani Pomfrey — powiedział łamiącym się głosem.
— Nawet nie wiem, na którym piętrze jesteśmy. — Harry rozejrzał się dookoła. Czwarte? Może piąte? — Co tu się, do cholery, stało?
Malfoy nie odpowiedział od razu. Wydawało się, że ma problem z formułowaniem słów. Ciągle trzymał się kurczowo poręczy, najwyraźniej niechętny, by rozstawać się z tym solidnym oparciem.
Musimy stąd odejść, pomyślał Harry. A schody wyglądały teraz tak spokojnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
— Może były zdezorientowane — powiedział Malfoy.
— Racja. — Schody powinny szerzyć dezorientację wśród swoich użytkowników, a nie same jej ulegać. W piątki odmawiały zabierania uczniów do klasy transmutacji, najwidoczniej uznając, że mają udać się do sowiarni. Robiły się zniecierpliwione, jeśli ktoś zbyt długo stał na korytarzu, rozmawiając z przyjaciółmi, i podstępnie przesuwały się na przeciwną stronę. Choć, gdy się na nich stanęło, prawdopodobnie pozostałyby nieruchome.
— Jesteśmy na piątym piętrze — oznajmił Malfoy niespodziewanie, rozglądając się wokół. — Powinniśmy iść... w dół. — Spojrzał na schody. Z pewnością była to ostatnia droga, jaką by wybrał, ale innej nie mieli. Półpiętro, na którym się znajdowali, prowadziło na korytarz po lewej i łączyło się z kolejnymi schodami po drugiej stronie. — Tędy idzie się do szpitala. — Machnął ręką na prawo od Harry’ego.
Miał rację. Na początku roku skrzydło szpitalne przeniosło się ponownie na pierwsze piętro i póki co tam pozostawało.
Harry przez chwilę przyglądał się bladej twarzy Malfoya.
— Mało prawdopodobne, że znowu się poruszą — powiedział z przekonaniem, którego wcale nie czuł.
Malfoy wzruszył ramionami, po czym powoli — czego nie dało się nie zauważyć — puścił poręcz. Przybliżył się do Harry’ego z wyciągniętą ręką, jak gdyby miał zamiar mu pomóc, ale zaraz rozmyślił się i odsunął.
— Nie wyglądasz najlepiej, Potter. Musimy się pospieszyć.
Harry zamierzał zastanowić się nad nagłą troską Ślizgona, jednak coś wpadło mu w oko. Korytarz, z którym łączyły się schody, był słabo oświetlony. Na samym jego końcu na podłodze dostrzegł jakąś czarną, nieruchomą bryłę. Początkowo myślał, że to tylko cień, jednak błysk bieli sprawił, że spojrzał ponownie.
— Czy to... — Zmrużył oczy. — Czy to jest but?
— Co? — zapytał zdezorientowany Malfoy.
Światło jednej z pochodni zamigotało, oświetlając korytarz. Tak, to był but. Serce Harry’ego zabiło szybciej.
— Ktoś tam leży. — Ciemna sterta na podłodze bez wątpienia była ciałem.
Ruszył zdecydowanie zbyt szybko, na co jego ramię zaprotestowało, ale zacisnął zęby, starając się zignorować ból. Rzucił się do przodu, nie zwracając uwagi na Malfoya, który coś do niego mówił, i pobiegł, przez co zwichnięta ręka zapulsowała gwałtownie.
Gdy wreszcie dotarł do ciała, czoło miał wilgotne od potu i oddychał z wielkim trudem. Malfoy zaraz pojawił się obok niego, blady i wpatrzony w ciemne włosy osoby leżącej przed nimi nieruchomo. Całą postać pokrywały pajęczyny, cienkie srebrne nitki rozciągały się od jej szkolnych szat aż do ściany. Zdawało się, że człowiek ten leży tu już od dłuższego czasu. Co oczywiście było niemożliwe.
Harry pochylił się, by obrócić ciało i syknął z bólu. Malfoy złapał go za nadgarstek.
— Nie! Jeśli jest przeklęty...
Ale Harry wyszarpnął rękę, lekceważąc ostrzeżenie. Rozpoznał tę charakterystyczną fryzurę. Długie, czarne, kręcone i wyglądające na miękkie włosy. Obrócił chłopca na plecy. Jasnoniebieskie oczy wpatrywały się w niego tępo.
Malfoy gwałtownie wciągnął powietrze.
— Ja nie... — jęknął. — Nie miałem z tym nic wspólnego!
Harry, z trudem koncentrując się z powodu bólu, dotknął palcami szyi chłopca.
— On żyje. Wyczuwam tętno. — Tak mu się wydawało, bo pewności nie miał, jego ręka trzęsła się zbyt mocno.
— Ja nie...
— Jasne! — syknął, tracąc cierpliwość. — Teraz to nieistotne. Musimy zabrać go do pani Pomfrey.
Wyprostował się i oderwał wzrok od sztywnego ciała Tommy’ego Wrighta. Malfoy, z wypiekami na twarzy, przeszukał swoje szaty i wyjął różdżkę. Z wahaniem wyciągnął ją przed siebie.
Przez moment Harry miał pewność, że go przeklnie. Wątpił, czy będzie w stanie się obronić. Jednak po kilku sekundach Malfoy skierował różdżkę na Krukona i wyczarował pod nim długie nosze.
— Powinienem go przelewitować — powiedział, patrząc z powątpiewaniem na swoją drżącą dłoń.
— Ja go przeniosę. — Harry wyprostował się z wysiłkiem i machnął własną różdżką. Nosze uniosły się i zawisły obok nich. Być może rozsądniej byłoby jednak pozwolić, aby Malfoy się tym zajął, ale co, jeśli to właśnie on był przyczyną kłopotów Krukona? Wtedy musiałby tylko udać, że wypuszcza różdżkę, a wtedy Tommy spadłby ze schodów tak samo, jak Malfoy niemal zrobił to kilka minut temu. I Harry nigdy nie dowiedziałby się, czy naprawdę był to wypadek, czy też Malfoy zdecydował się zakończyć to, co zaczął. Nie jest mordercą. Na pewno. Ale w takim razie co tu się wydarzyło?
Harry odepchnął od siebie te myśli. Teraz nie miał czasu na rozmyślania. Musiał skoncentrować się na noszach i utrzymaniu ich w równej pozycji.
— Idź przodem — polecił Malfoyowi. — Pomfrey zapewne jest w skrzydle szpitalnym, ale kto wie. Znajdź ją i powiedz, co się stało. — I jakiego użyłeś zaklęcia, dodał w duchu, zaciskając usta. Malfoy wyglądał bardziej na wystraszonego niż winnego, ale to o niczym nie świadczyło.
Spojrzał na Harry’ego tak, jakby chciał się kłócić, ale zaraz przytaknął, zerknął na Tommy’ego i pobiegł, nawet na sekundę nie zatrzymując się przy schodach. Harry zastanowił się, czy zrobi to, co mu kazał, czy raczej wykorzysta okazję i ucieknie. Jeśli tak, to przynajmniej jego wina stanie się oczywista.
Droga do skrzydła szpitalnego trwała dłużej, niż Harry sobie życzył. Moment dekoncentracji i Tommy Wright wyląduje na podłodze. Szedł powoli, wmawiając sobie, że ramię wcale nie boli go aż tak bardzo. Twoje kości już kiedyś odrastały, mówił sam do siebie. Rzucono na ciebie Cruciatusa. Teraz to nic, ręka wcale ci nie drży.
Postaci na portretach patrzyły na niego z troską.
— Och! — krzyknęła kobieta o bladej twarzy siedząca na drewnianym fotelu. — Ostrożnie. Nie upuść go!
— Dzięki za radę — odpowiedział Harry opryskliwie. — Bez ciebie nigdy nie przyszłoby mi to do głowy.
— Nie musisz być niegrzeczny, młody człowieku — odezwał się tęgi rycerz, trzymający w dłoniach cugle czarnego ogiera. Koń zarżał, potwierdzając jego słowa. — Czasem musimy stanąć w szeregu i skierować nasz gniew na wspólnego wroga.
— Takiego jak Malfoy? — zasugerował Harry.
Rycerz wyciągnął miecz, od którego odbiły się promienie namalowanego słońca.
— Takiego jak lenistwo, drogi chłopcze. Lenistwo!
Urażony Harry zmarszczył brwi.
— Nie jestem leniwy.
— To biegnij! — Rycerz wykrzyknął to z takim zapałem, że Harry wpadł w panikę i rozejrzał się dokoła, myśląc, że to ostrzeżenie, ale nikt go nie gonił. Już miał wyjaśnić, że to niemożliwe, bo jest ranny, ale zrezygnował. Nie miał czasu na słowne potyczki z portretami.
Ledwie uszedł dwa kroki, ponownie rozległ się krzyk:
— Harry!
Prawie przewrócił się z zaskoczenia, widząc wyłaniających się zza zakrętu Rona i Hermionę.
— Och, Harry, wszystko w porządku? — zapytała Hermiona, łapiąc oddech. — Malfoy powiedział nam, co się stało. — Zerkała to na niego, to na lewitowanego Krukona, a po jej twarzy przemykało na zmianę uczucie troski i zdziwienia.
Ron również spojrzał na nosze.
— Czy to nie dzieciak, który wcześniej kłócił się z Goyle’em? — Spochmurniał. — O tym Malfoy nie mówił.
— On żyje, prawda? — szepnęła Hermiona tak cicho, jak gdyby nie chciała, by biedny Tommy dowiedział się, że nie żyje, gdyby tak faktycznie było.
— Tak — odparł Harry, mając nadzieję, że to prawda. — Co wy tu robicie? — Oboje jego przyjaciół wyglądało na zmęczonych, Hermiona miała rozczochrane włosy, a Ron zaczerwienioną i spoconą twarz.
— Mecz się skończył — poinformował Ron.
— Ach, Harry, powinieneś to widzieć — oświadczył Hermiona, wyciągając różdżkę i machając na nosze. — Całkowita masakra. Ale nie dosłownie! — dodała szybko, widzą przestraszoną minę Harry’ego. — Wybacz. Po prostu tłuczki poruszały się nieco entuzjastycznie, to wszystko. Teraz możesz go puścić.
— Co? Aaa... — Harry zrozumiał, że przyjaciółka dołożyła swoje zaklęcie lewitacji do jego, więc opuścił różdżkę.
— Zrobię to szybciej — wyjaśniła i odeszła pospiesznym krokiem z noszami unoszącymi się równiutko tuż przed nią.
— My też powinniśmy się pośpieszyć. — Ron zmarszczył brwi. — Nie wyglądasz za dobrze, stary.
— Nic mi nie jest. — Harry zrobił krok do przodu. Najpierw jedna noga, potem druga. To nic trudnego. — Tylko nie mogę iść zbyt szybko.
Ron przyjrzał mu się z uwagą.
— O rany. Mordercze schody? To po pierwsze. I co sobie myślałeś, znowu ratując dupę Malfoya? Gnojek bez wątpienia prosi się o śmierć. Następnym razem po prostu pozwól mu zginąć.
— On ci to powiedział? — Z jakiegoś powodu Harry uważał, że Malfoy pominie tę część historii, a może nawet będzie się upierał, że to Harry próbował go zepchnąć ze schodów.
— Cóż, mówił to do Pomfrey, a my słyszeliśmy. Zapomniał tylko wspomnieć, kto przeklął tego dzieciaka. Bo to on, prawda?
— Tak naprawdę to nie wiem. Natknąłem się na Malfoya na siódmym piętrze i razem znaleźliśmy Tommy’ego. — Gdy minęli zakręt, dobiegły do nich dźwięki podekscytowanych głosów. Musieli być już niedaleko skrzydła szpitalnego, ale Harry nie był tego pewien. Ból w ramieniu nasilił się znacznie. — Opowiedz mi o meczu — dodał, zanim Ron zdążył zapytać go, co robił na siódmym piętrze.
— To był kompletny chaos — zaczął Ron po chwili wahania. — Tłuczki uderzyły w połowę zawodników Slytherinu, w tym w ich obrońcę. Dzięki temu Ginny i Demelza zdobyły sporo goli. Ale później tłuczek walnął w Demelzę, obu naszych pałkarzy i prawie strącił Pyke’a. A potem Harper złapał znicz, podobno, bo w następnej sekundzie uderzył o słupek bramki, próbując uciec przed tłuczkiem, który i tak trafił go w głowę. — Ron skrzywił się. — W każdym razie Harper spadł, a Pyke złapał znicz. Słyszałem, że miał złamane jedno skrzydełko, ale nie wiem, czy zrobił to Pyke, czy Harper naprawdę go dostał i uszkodził w czasie uderzenia, a potem wypuścił. Szczerze mówiąc, ostatni wariant wydaje się bardziej prawdopodobny. Nie ma szans, by Pyke sam go złapał, chyba że był wcześniej uszkodzony. Ale wciąż nie wiemy, kto wygrał. Hooch twierdzi, że tłuczki zostały przeklęte, bo zachowywały się zbyt agresywnie. Grupa nauczycieli przeprowadza na nich testy.
— A zawodnicy? Jak się czują?
— Harper całkiem mocno oberwał w głowę.
— Ginny?
— Tylko kilka siniaków. Ale Demelzę musieliśmy nieść do zamku. Biedna złamała biodro.
Harry kiwnął głową ze współczuciem.
Zaraz potem dotarli do skrzydła szpitalnego. Na zewnątrz stało kilku uczniów, zaglądając do środka przez otwarte drzwi.
— Jasna cholera, Harry! — wykrzyknął Jimmy Peakes, gdy ich zobaczył.
— Co się stało? — zapytał ktoś inny. — To przez Malfoya, tak?
— Schody nie mogły poruszyć się, kiedy na nich stałeś — podkreśliła kolejna osoba.
— Ten dzieciak żyje, prawda? Malfoy nic nam nie powiedział — zapytał ponownie Jimmy.
— Czy Sami-Wiecie-Kto powrócił? — wyszeptał Pyke.
— Nie! — odpowiedział zaskoczony Harry stanowczym głosem, a gdy wszyscy zamilkli, odnalazł wzrokiem bladą twarz Pyke’a w tłumie. — Voldemort został zniszczony.
— Odsuńcie się, plotkarze! — odezwał się głośno Ron. — Ranny człowiek chciałby się dostać do szpitala. — Uczniowie przesunęli się na boki, robiąc przejście. — Nic nie mów, Harry — dodał Ron już ciszej. — Potrzebujesz pomocy.
Harry posłusznie poszedł za nim, rozglądając się wokół ponurym wzrokiem. Dostrzegł Hermionę koło łóżka Tommy’ego Wrighta oraz Ginny, która pomagała wstać Demelzie. Na próżno szukał jasnych włosów. Malfoya tu nie było.
***
*Dwuznaczności tytułu niestety nie da się oddać w języku polskim; słowa „wright” i „right” wymawia się po angielsku identycznie, przez co autorka chciała jednocześnie nawiązać do angielskiego piłkarza Tommy’ego Wrighta (dała takie imię i nazwisko jednemu ze swoich bohaterów), jak i do wątpliwości targających Harrym; przy jej błogosławieństwie ograniczyłyśmy się tylko do jednego znaczenia.
Koniec rozdziału pierwszego