Autor: Frayach ni Cuill
Tłumaczenie: NewBroomstick
Zgoda: jest
Pairing: Draco/Harry, Scorpius/Albus Severus
Gatunek: Dramat, romans, śmierć postaci (nie Harry ani Draco). Proszę się nie płoszyć — autorka napisała o tej historii: „this may be the most hopeful, gentle, loving story I've ever written” — i ma rację.
Rating: autorski R. Zdaniem tłumaczki +15 (nic drastycznego)
Cena skrzydeł
Strącony na nizinę orzeł z grotem w sercu
nie poszybuje więcej wśród skłębionych chmur.
Rozciągnie tylko skrzydło na fatalnym drzewcu
zwieńczonym drżącą lotką z jego własnych piór.
George Byron, English Bards and Scotch Reviewers
nie poszybuje więcej wśród skłębionych chmur.
Rozciągnie tylko skrzydło na fatalnym drzewcu
zwieńczonym drżącą lotką z jego własnych piór.
George Byron, English Bards and Scotch Reviewers
Rozpostarłszy przed sobą arkusz pergaminu i bibułę, pisarz wyjmuje z szuflady ptasie pióro i podnosi je do słabego grudniowego światła sączącego się z okna biblioteki. Pióro jest śnieżnobiałe i zostało wyrwane ręcznie, nie za pomocą magii, ze skrzydła błotniaka czarnego. Pisarz uśmiecha się. Zadał sobie trochę trudu, żeby je zdobyć. To próżnostka — wie dobrze — zachcieć białego pióra pochodzącego od ptaka znanego z czarnego upierzenia, on zaś zwykle nie pozwala sobie na próżnostki, ani na inne zbytki. Ta jednak w pewnym sensie była tak skończona, że nie umiał się jej wyrzec; jeśli będzie ostrożny — a ostatnimi czasy jest — nikt prócz niego nigdy się o niej nie dowie.
W zamierającym świetle schyłku dnia u schyłku roku pióro wydaje się prawie niebieskie. Nie mocnym lazurem bezchmurnego jesiennego nieba czy jajeczka drozda, lecz nieuchwytnym błękitem wnętrza muszli perłopława, o brzegach wyostrzonych jak nóż lub wyoblonych jak mydło przez niezliczone przypływy. Pisarz nie dostrzegł dotąd tej cichej aluzji koloru — gdy ostatni raz oglądał pióro, było to pod rozżarzonym do białości słońcem Namibii, w którym wszystko jawiło się wyblakłe jak kość. Rozległ się krzyk i błotniak poderwał się do lotu spomiędzy szeleszczących sucho gałęzi pobliskich krzaków, jak strzęp nocy pośród wiecznego dnia, jak mugolski worek na śmieci porwany przez wiatr. Słońce odbijało się od czerni jego ciała. Wzniósł i wycelował różdżkę; Drętwota uderzyła dokładnie w chwili, gdy ujrzał połyskliwą biel lotek, ukrytych wcześniej pod ciemną peleryną i pokazanych teraz niczym zbyt późno wywieszona flaga składającego broń. Ptak spadł bez dźwięku, a gdy się do niego zbliżał, powietrze rozbrzmiewało odgłosem jego kroków i zażartym piłowaniem cykad. Leżał w pyle, z otwartymi, nieruchomymi oczami.
Najlepsze pióra wyrabia się z lotek wyskubanych z ciała żywego ptaka. Dowiedział się o tym już dawno, ale długo nie rozumiał dlaczego. Aż przekonał się, że wszystko, co warto posiadać, ma wysoką cenę. Kiedy je wyszarpnął (ktokolwiek mówi o „skubaniu”, nigdy tego nie robił), z końca dudki oderwała się kropla krwi. Ziemia, na którą padła, nie znała zimna. Nie znała śniegu. Ale tak to właśnie zapamiętał: krew na śniegu. Atrament na pergaminie.
* * *
Scorpius Draconis Eltanin Malfoy przeczytał pierwszą powieść z cyklu o Alfordzie Ocamym w Boże Narodzenie, kiedy miał jedenaście lat. Nie tyle właściwie przeczytał, ile pożarł. W trzy dni, ni mniej, ni więcej. Niemałe osiągnięcie, zważywszy że miała ponad sześćset stron. Kiedy trzeciego dnia zszedł na dół na śniadanie, nie odrywając wzroku od kartek, jego matka pociągnęła nosem, skrzywiła się i kazała mu wziąć prysznic i zmienić piżamę. Od chwili gdy zerwał sztywny srebrny papier i po raz pierwszy podniósł okładkę, poniechał wszystkiego prócz jedzenia, snu i czytania. Tak błahe czynności jak mycie się i przebieranie wydawały mu się nienośnym zakłóceniem.
— Ale ja już prawie kończę! — zaprotestował. — Proszę! Jeszcze tylko parę godzin, a potem przyrzekam, że się wykąpię i przebiorę, i sprzątnę pokój, i co tylko każesz…
— Czemuż miałabym kazać ci sprzątać pokój, skoro mamy skrzaty? — zdumiała się matka.
Ojciec Scorpiusa złożył gazetę i sięgnął po półmisek z jajkami na grzance i bekonie.
— Dobra książka? — zapytał, wciąż zerkając do gazety leżącej koło jego talerza.
— Dobra? Tego się nie da opowiedzieć! — wybuchnął entuzjazmem Scorpius, zapominając, że ma usta pełne grzanki, i opluwając kartki mokrymi okruchami.
— Kochanie, czy mógłbyś przynajmniej zdjąć książkę z talerza? — powiedziała matka, wręczając mu serwetkę.
Scorpius wziął ją i przetarł nieuważnie okolice warg.
— Jest genialna, tato. Powinieneś ją przeczytać. Byłbyś zachwycony!
— Hmmm — odparł wymijająco ojciec. Nie podniósł wzroku znad gazety, ale Scorpius widział, że jego usta drgnęły, a w kącikach oczu pojawiły się leciutkie zmarszczki. Ośmielony tym, brnął dalej:
— Spodobałaby ci się, na pewno.
— No, no, prawie masz mnie na haczyku — powiedział ojciec. — O czym to?
— O… O… — Scorpius ucichł. Jak miał w ogóle zacząć wyjaśniać, o czym jest ta książka? Była o wszystkim, o czym kiedykolwiek snuł wyobrażenia, marzył czy myślał z nadzieją. O przyjaźni, odwadze i wierności. Ale także o tych tajemnych rzeczach, o których sądził do tej pory, że są tylko jego udziałem. Takich jak samotność i tęsknota, i jakieś radosne uniesienie, które czasami lizało krawędzie jego świadomości jak języki ognia.
W zapadłym milczeniu ojciec spojrzał na niego i uniósł długą, elegancką brew.
— Tak? — zachęcił.
Scorpius odetchnął głęboko.
— Jest o chłopcu. Chłopcu, który ma na imię Alford. I jest mugolem. Ma jedenaście lat, tak jak ja, i chodzi do specjalnej szkoły dla uzdolnionych mugoli. Ta szkoła jest wysoko w górach i w październiku pada śnieg, i uczą się tam takich rzeczy jak literatura i matematyka, i chemia. Ma wielu kolegów, ale jego najlepszym przyjacielem jest Raph. Poznali się w samolocie — to taki duży mugolski statek, który lata w powietrzu. Alford zobaczył Rapha, jak siedział z chłopcem, którego rodziny jego rodzice nie lubili, ale mimo to podszedł do Rapha, bo Raph wyglądał na kogoś, z kim chciał się zaprzyjaźnić. Ale ten drugi chłopiec był wredny i powiedział, że Alford jest zły, ale Alford powiedział, że wcale nie, i Raph mu uwierzył, i zostali przyjaciółmi…
— No nie wiem — powiedział ojciec. — Brzmi jak książka dla dzieci.
Scorpius nie potrafił zamaskować zawodu.
— No bo jest dla dzieci, ale to coś więcej — odrzekł błagalnie. — To nie jest jak Przygody puszczyka Orville’a czy Gus Gusington jedzie na mistrzostwa. To jest… To jest prawdziwe.
— Kochanie — powiedziała matka Scorpiusa — to tylko opowiastka. Zmyślona historia. Nie jest prawdziwa.
Może dlatego, że spał nie dłużej niż cztery godziny, może dlatego, że przerwa świąteczna dobiegała końca i wkrótce miał wracać do szkoły — w każdym razie Scorpius poczuł nagle, że w oczach stanęły mu łzy. Spuścił głowę, starając się ukryć je przed badawczym spojrzeniem ojca, ale zdradziło go ich przełykanie.
— Wiem, że jest zmyślona — rzucił zapalczywie. — Ale to nie znaczy, że nie jest prawdziwa. Dla mnie.
— Kochanie — zaczęła matka, ale wtedy Scorpius poczuł, jak jego dłoń spoczywającą na stole nakrywa dłoń ojca.
— Oczywiście, że jest — powiedział ojciec, skutecznie uciszając matkę.
Zaskoczony jego nietypowym tonem, Scorpius podniósł wzrok i zamrugał, by pozbyć się łez wiszących na rzęsach. Cokolwiek jednak przemknęło między jego rodzicami, znikło już, i oboje mieli na twarzach zwykłe gładkie, beznamiętne maski. Wodził pytającym spojrzeniem od jednego do drugiego, ale matka tylko uśmiechnęła się łagodnie, a uwaga ojca powróciła do niedzielnego wydania „Proroka” leżącego przy jego nakryciu.
Wiedząc, czego się od niego oczekuje, Scorpius wziął głęboki wdech i zamknął oczy, przywołując jeden z mentalnych obrazów, za pomocą których ojciec uczył go tłumić emocje: palenisko pełne żarzących się głowni zalewane dzbanem czystej, zimnej wody. Wyobraził sobie syk i kłąb pary, i wreszcie kupkę mokrego popiołu, który nie zajmie się już ogniem, chyba że wskrzesi się go silnym zaklęciem. Zaklęciem, które tylko on jest w mocy wypowiedzieć albo — co ważniejsze — pozostawić niewypowiedziane.
Wydech, który nastąpił po wdechu, nie był ani trochę mniej drżący.
— Dobry chłopiec — mruknął ojciec, nie odrywając oczu od gazety. Jego ręka pozostała jednak na dłoni Scorpiusa; gładził kciukiem jej knykcie w powolny, rozmyślny sposób komunikujący Scorpiusowi jego pełną uwagę. Pełną uwagę i cichą, lecz niezachwianą dumę.
Scorpius uśmiechnął się przez ostatki łez.
* * *
Pisarz odkłada pióro, rozsuwa ręką szatę i sięga do paska. Na prawo od klamry zwisa pochewka, w której trzyma składany nóż — balisong. Rozpina sztywny skórzany uchwyt i czuje, jak metal wślizguje się w jego dłoń; jego chłód szybko ustępuje ciepłu ciała i krwi. Zarzuciwszy połę szaty na miejsce, wznosi nóż nad blatem i szybkim ruchem nadgarstka, tak samo jak poprzedni nienoszącym znamion wysiłku, otwiera ostrze. W wodnistym świetle powleczona tytanem stal wydaje się niemal czarna. Dopiero obracając go lekko, wychwytuje charakterystyczny przebłysk kobaltu, przywodzący na myśl niebo w upalną letnią noc — taką jak ta, podczas której kupił nóż od przystojnego Filipińczyka na targu w Tsim Sha Tsui, kiedy przebywał krótko w Hongkongu jako łamacz klątw.
Bacząc na ostrą klingę, pisarz kładzie nóż na obramowaniu podkładki pod pergamin, po czym sięga znów po pióro. Poprzedniego wieczoru hartował dudkę w gorącej wodzie i jeszcze gorętszym piasku i pierwotna przezroczystość pustego w środku czubka przeszła w półprzejrzystą perłową biel — prawie tak czystą i nieskalaną jak biel chorągiewki. Delikatnie ściskając dudkę między opuszkami, pisarz stwierdza, że jest sprężysta, podatna i gotowa do przycięcia.
Zanim jednak wykona pierwsze cięcie, używa ostrza noża, by zestrugać z dolnej części stosiny przypiórka i część promieni, robiąc miejsce dla palców. Widok maleńkich białych igiełek opadających łagodnie na pusty pergamin sprawia, że krew pulsuje mu w żyłach w sposób, jakiego nie zaznał od lat. Zrobił właśnie pierwszy krok w długiej i skrupulatnie zaplanowanej podróży, z której — wie o tym — nie będzie powrotu. Przypomina mu to dzień — teraz już lata temu — gdy pomachał na pożegnanie swojemu światu i wsiadł do mugolskiego pociągu na lotnisko Heathrow, z upchniętymi w kieszeni biletami do odległych miast, w których nigdy nie był, ale o których czytał w książkach w długie bezsenne noce podczas wojny. W jakiś sposób, w jakimś sensie te obce miasta stały mu się wówczas bliższe niż jakiekolwiek miejsce przedtem i kiedy wojna się skończyła, a on wyjeżdżał z Anglii, czuł się bardziej, jakby wracał do domu, niż zostawiał go za sobą.
Pisarz opuszcza ręce i zamyka oczy, przez chwilę wspominając ciężkie kołysanie wagonu, gdy pociąg mknął przez pola i osiedla, mijając co jakiś czas pośrednie stacje — strategicznie rozmieszczone sygnały każące pamiętać, że nieustanny ruch nie jest naturalnym stanem ludzkiej egzystencji i że nieruchomość stanowi prawdziwą nagrodę za żywot wart życia. Kiedy pociąg zwalniał, zbliżając się do miast leżących na jego szlaku, za oknem migały widoki, jakich nigdy wcześniej nie oglądał: małe zielone podwórka na tyłach domów, ze sznurami prania rozciągniętymi od ściany do ściany, jak zaszyte rany, tylne wyjścia fabryk i warsztatów, przy których stawały w przerwie na papierosa kobiety w średnim wieku, by popatrzeć na przelatujące z łoskotem wagony, zaśmiecone nasypy i pokryte graffiti tunele — biała farba liter składających się w „Nadal cię kocham”, które pojawiły się nagle w mroku jak napisy w zagranicznym mugolskim filmie albo zapomniana przez aktora linijka tekstu, nagryzmolona w panice przez suflera na tekturowej tabliczce.
Nadal cię kocham.
Pisarz otwiera oczy i wraca myślami do zadania, które ma przed sobą. Wyznaczył sobie cel w postaci jednego rozdziału dziennie, a tymczasem słońce już ześlizguje się z zenitu pomiędzy nagimi gałęziami drzewa, na których siedzi jak na grzędzie.
Będzie jeszcze dość czasu na wspomnienia — więcej niż dość — ale później. Teraz ma coś do zrobienia.