
Fik posiada trzy sequele; wklejane na życzenie wyżej wymienionej.
Za betę bardzo dziękuję Donnie. :*
Tytuł oryginalny: Wingman
Autor: whisky-runner
Beta: Donnie
Zgoda: jest
Paring: Arthur/Eames
Raiting: od PG-13 do NC-17, w zależności od części
Uwagi: AU
Wielbiciel
Arthur uwielbia rutynę.
Poranki zaplanowane ma co do minuty: wstaje o piątej, ubiera się, po czym wyrusza na poranny jogging. Wraca o szóstej i bierze prysznic, ubiera się do biura, robi kawę i je śniadanie, a potem wychodzi dokładnie o takiej porze, by bez opóźnień przebyć długi dystans do swojej porządnej, wymagającej formalnej garderoby pracy, niezmiennej od trzech lat.
Ot i cały ceremoniał, wykonywany czy świeci słońce, czy pada deszcz, i właśnie dlatego każde najmniejsze zakłócenie poranka wytrąca go z rytmu, nawet jeśli rozchodzi się o marne kilka chwil.
Arthur ma właśnie skręcać w przecznicę — każdego dnia przebywa identyczną trasę — kiedy spokój świtu przerywa hałaśliwe szczekanie i coś zaczyna molestować jego nogi.
— Ups — odzywa się nieznajomy z beztroską miną, stając z nim twarzą w twarz.
Arthur wyrywa się do niezgrabnej ucieczki, kiedy mężczyzna pociąga za trzymaną w dłoni smycz, a napastnik cofa się w jego stronę. To pies.
— Wybacz. — Nieznajomy ma szerokie ramiona i wygląda niechlujnie. Pali papierosa i przypatruje się Arthurowi spod zmrużonych powiek. Przeciąga sylaby charakterystyczną angielszczyzną. — Musi cię lubić.
Arthur jest całkowicie zbity z pantałyku. Zna psy ze swojej dzielnicy: trzymają się z daleka, a i tak nie ma ich wiele. Zaskoczenie sprawia, że odzywa się niegrzecznie:
— Nie znam cię.
— Nie, dopiero się sprowadziłem. Nadal jestem na jetlagu. Co zerwało cię na nogi o tak nieprzyzwoitej godzinie?
— Biegam — odpowiada Arthur, nagle rozgoryczony. — Zawsze biegam wcześnie rano.
— Chryste — kwituje nieznajomy. — Co za szkoda, wolałbym podziwiać taki widok o jakiejś ludzkiej porze.
Arthur nie ma czasu, by zarejestrować, że prawdopodobnie jest podrywany, do tego przez mężczyznę, bo pies przysuwa się i wącha jego adidasy. Arthur robi krok do tyłu. Mężczyzna uśmiecha się, a w jego na wpół przymkniętych, leniwych oczach czai się coś mglistego i podejrzanego.
— Nazywa się Sam — oświadcza. — Dopiero co po kwarantannie. Nie będzie na ciebie skakał z jęzorem, jeśli to cię niepokoi.
— Nie lubię psów — odpowiada Arthur. Zaczyna biec.
— Jestem Eames! — krzyczy za nim nieznajomy. Arthur udaje, że nie słyszy.
Teraz cały jego dzień jest zrujnowany. Cudownie.
***
Następnego dnia biegnie wzdłuż długiego żywopłotu i dociera do domu, który był wystawiony na sprzedaż od ponad roku, gdy bestia zagradza mu drogę.
Pies stoi i merda ogonem. Arthur podskakuje i jeży się. Dochodzi do wniosku, że zwierzę wygląda naprawdę dziwnie. Trochę jak beagle, biało-brązowy z długimi, miękko opadającymi uszami, ale białe futerko na brzuchu jest szorstkie, a pysk absurdalnie czubaty i wąsaty, co daje efekt śmiejącej się foki.
Eames opiera się o balustradę na werandzie i pali papierosa.
— Czy to nie nasz wspaniały biegacz? — zagaduje.
— Mógłbyś, bardzo proszę, kontrolować swojego psa?
— Wpadłeś mu w oko.
— Nie bądź niepoważny. To pies. Płci męskiej — podkreśla Arthur.
— A cóż to, pies nie może być gejem? — pyta Eames, szczerząc się od ucha do ucha. — Ameryka! No naprawdę.
Arthur nie śmie się poruszyć, póki Eames nie pstryka palcami, a pies odwraca się i drepcze przez bramę w kierunku swojego pana.
— Miłego biegania! — Eames macha mu na pożegnanie, ale Arthur nie zwraca na to uwagi.
***
Tego tygodnia Sam — pies — wita Arthura co rano w bramie posesji Eamesa.
— Nadal na jetlagu, uwierzysz? — odzywa się Eames, opierając się leniwie o poręcz na ganku z nieodłącznym papierosem dyndającym między palcami. — Inaczej leżelibyśmy w łóżku.
Arthur właściwie nie chce spojrzeć prawdzie w oczy — że jest zbyt nieufny, by przebiec obok psa, póki nie zawoła go Eames. Z tego powodu nie przechodzi także na drugą stronę ulicy, bo oznaczałoby to przyznanie porażki. Zarówno Eames, jak i Sam zdają się to jednak wyczuwać, ponieważ uśmiech rozjaśnia foczą twarz psa zawsze, kiedy tylko Arthur musi zwolnić i niechętnie się zatrzymać, a Eamesowi każdego ranka coraz dłużej zajmuje przywołanie go do siebie.
Któregoś dnia z pyska Sama znika jednak uśmiech, a czoło pokrywają błagalne zmarszczki. Pies kuśtyka chwiejnym krokiem koło bramy, podkurczając łapę do piersi. Arthur marszczy brwi, mimo woli przysuwając się bliżej. Sam prawdopodobnie biegał samopas po okolicy i zranił się, bo jego właściciel jest zbyt leniwy i nieodpowiedzialny, żeby zamknąć bramę albo wyprowadzić go na smyczy. Dupek. Arthur nie ma nawet pojęcia, po co Eames w ogóle go trzyma.
Sam patrzy na niego oczami pełnymi smutku, a przez sposób, w jaki kuli uszy, wygląda jeszcze bardziej jak foka. Arthur już zaczyna się pochylać, kiedy słyszy wybuch śmiechu. Eames opiera się o bramę.
— Niezły z niego błazen, co? Ostatnio zachowywał się tak przez dwa tygodnie, kiedy zobaczył, że wyjmuję walizkę. Lubi być w centrum uwagi.
Sam stawia dotychczas skuloną łapę na ziemi, a jego pysk na powrót rozjaśnia zwyczajowy uśmiech, jakby robił sobie żarty i nie mógł zostać bardziej połechtany tym, że Arthur dał się wystrychnąć na dudka.
Arthur prostuje się sztywno.
— Z pewnością nie odczuwasz już zmęczenia podróżą.
— Cóż, nie — przyznaje Eames, wzruszając ramionami — ale teraz, kiedy mój ulubieniec jest podekscytowany, że rano ma cię zobaczyć, nie mam za grosz spokoju.
— To absurdalne.
— Chce z tobą biegać.
— Nie, nie chce.
— Chce. Tak mi powiedział.
— Istnieją przepisy nakazujące trzymanie psa na smyczy — tłumaczy Arthur niecierpliwie. Zaczyna się oddalać. — Niech sam pan go wyprowadza, panie Eames.
Eames ponownie wzrusza ramionami i odwraca się, człapiąc po dróżce do domu. Nie woła jednak Sama, a kiedy Arthur słyszy stukanie pazurów o chodnik, zdaje sobie sprawę, że to głupie zwierzę za nim idzie.
Świetnie. Zaczyna biec. Pies prawdopodobnie straci zainteresowanie i lada chwila zawróci do domu albo zacznie wąchać którąś ze skrzynek na listy.
Nic bardziej mylnego. Dotrzymuje mu tempa i truchta obok niego.
Dom Eamesa znajduje się pięć minut drogi od domu Arthura, który codziennie biega przez godzinę. Pies pokonuje z nim całą trasę. Za każdym razem, kiedy obok nich przejeżdża z łoskotem samochód czy ciężarówka, Arthur niemal oczekuje, że Sam popędzi na ulicę albo coś w tym stylu, ale nigdy tego nie robi. Trzyma się go niczym profesjonalnie wytrenowany pies wystawowy i nawet nie myśli się od niego odsunąć. Spotykają tylko jednego biegacza, który nie przejawia nimi najmniejszego zainteresowania.
Kiedy w drodze powrotnej mijają dom Eamesa, Sam skręca w bramę i ścieżką dociera na ganek, gdzie Eames wyciąga w kierunku Arthura parujący kubek.
— Dzięki! — woła.
Arthur tylko się wzdryga i biegnie dalej.
***
Od tej pory Sam towarzyszy mu każdego dnia.
Słońce wschodzi wcześnie i jest coraz cieplej, więc Arthur napotyka na swojej trasie znacznie więcej ludzi, innych biegaczy oraz spacerowiczów z psami. Dawno, dawno temu wiódł szczęśliwe, przyjemne i anonimowe życie w swojej dzielnicy. Teraz, ku własnemu przerażeniu zauważa, że jego tożsamość transmutowała dziwacznie z nikomu nieznanego biegacza na Sama-i-pańcia-Sama.
— Nie należy do mnie — odpowiada z początku wszystkim, którzy pytają. Potem ciekawscy przyzwyczajają się do widoku Eamesa, który przechadza się z łatwo rozpoznawalnym psem u boku, a wtedy Arthur staje się Samem-i-chłopakiem-pańcia-Sama.
Co jest znacznie, znacznie gorsze.
Trudno mu się od nich opędzić, bo Sam jest strasznie łasy na uwagę każdego, kto mu ją okaże. Być może nie tak bardzo, jeśli chodzi o kobiety, którym posyła swój najszczęśliwszy uśmiech i macha im ogonem, ale dla mężczyzn będzie się wiercić, skakać i kłaść na plecach, prosząc o głaskanie po brzuchu.
Sam wszystkim się podlizuje i rujnuje całkowicie poranną rutynę Arthura. Teraz oczekuje się, że będzie rozmawiał z ludźmi i wymieniał z nimi uprzejmości, jakby przyjęto go do jakiegoś braterskiego grona wyprowadzaczy psów i jakby obchodziło go, co zamierza dzisiaj robić Frodo-i-pańcio-Froda.
Pewnego razu zmienia trasę, tak że rozmyślnie nie mija domu Eamesa. Okazuje się to trudniejsze niż myślał (jego rutyna), do tego wpada na Katy-i-pańcię-Katy, która chce wiedzieć, czy Sam jest chory i dlaczego Arthur zostawił go w domu, a następnego dnia zawód na twarzy Eamesa jest identyczny jak ten na pysku jego podopiecznego.
— Strasznie się martwiliśmy, skarbie — mówi Eames, a Arthur krzywi się na pieszczotliwe określenie. — Sam myślał, że o nas zapomniałeś.
— Dlaczego sam go nie wyprowadzisz?
— Mówiłem ci — odpowiada Eames, rozkładając ręce. — Jest w tobie beznadziejnie zakochany. Jeśli zacznę zabierać mu czas spędzany z tobą, nigdy się nie pozbiera. Nigdy więcej nie zazna miłości. Prawda, stary druhu? — pyta Sama, który śmieje się i macha ogonem.
— Jesteś niemożliwy — syczy Arthur. — Nie chcę wyprowadzać twojego psa. Jestem zmęczony ludźmi pytających mnie o jego imię i o to, jakiej jest rasy, jakbym wiedział albo jakby mnie to obchodziło. To nie mój pies. Ja ich nawet nie lubię.
— Cóż — podejmuje Eames, pochylając się i drapiąc Sama za uchem. — Wziąłem go ze schroniska, więc nie mogę mieć pewności, ale na podstawie tego, co powiedzieli mi doświadczeni ludzie, sądzę, że to krzyżówka beagle’a i Jacka Russella.
— Mam to gdzieś! — wybucha Arthur. — Nie lubię twojego psa! Trzymaj go na swojej posesji albo zadzwonię po straż dla zwierząt, wtedy oni cię zmuszą, żebyś go zamknął!
Nie biegnie obok ich domu ani następnego dnia, ani kolejnego, a w konsekwencji całkowicie przestaje ich widywać. Płakać za nimi nie będzie.
***
Pewnego wieczoru, kilka tygodni później, Arthur pracuje w ogrodzie, kiedy na jego petunie pada cień. Krzywi się i, mrużąc oczy, unosi głowę do góry. To Eames.
— Gdzie masz swojego Sama? — pyta Arthur pokpiewająco.
— Został w domu, w łóżku — odpowiada Eames, opierając się o ogrodzenie. — Nadal nie może się pozbierać. Ale powiem mu, że o niego pytałeś, poprawię mu nastrój.
W jakiś sposób rażące jest widzieć Eamesa tutaj, w swoim własnym domu, nie o poranku. Rutyna Arthura znowu zostaje naruszona. Wyciera dłonie o dżinsy i spogląda na nieproszonego gościa.
— Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam?
— Zapytałem ludzi z psami — wyjaśnia Eames. — Zgadzają się z moim przypuszczeniem, że Sam jest przygnębiony, od kiedy przestałeś po niego zachodzić. Chciałby, żebyś wpadł i nas odwiedził. Martwi się.
— Naprawdę w to wątpię — rzuca Arthur szorstko, powracając do pracy przy kwiatach.
— Szczera prawda. — Eames otwiera bramę i wchodzi na posesję. — Psy to bardzo inteligentne stworzenia. Sam wyczuwa, że w twoim życiu czegoś brakuje.
— Tak? — pyta Arthur lodowatym tonem, nie patrząc w górę, mimo iż wie, że Eames wisi mu nad głową. — Niby czego?
— Chłopaka.
Arthur prawie się dusi.
— Serio? A jakim cudem Sam wie, że w domu nie czeka na mnie dziewczyna?
— Posiada nieomylny homoradar — informuje Eames z zadowoleniem.
— Nie interesują mnie psy.
— W takim razie co sądzisz o zawadiacko czarujących Anglikach?
— Wynoś się z mojej posesji — odpowiada Arthur.
Eames spełnia rozkaz, ale wcześniej zaprasza go na kawę. Arthur praktycznie wykopuje go przez bramę.
***
Eames stopniowo wnika w życie Arthura: stoi za nim w kolejce do kasy albo na stacji paliw. Sprawia, że Arthur nieustannie czuje się zaskoczony i, z przyczyn niewyjaśnionych, podenerwowany przed ich kolejnym spotkaniem.
Gdy odmawia biegania obok jego domu, Eames rozpoczyna ofensywę. Zaczyna wyprowadzać psa obok posesji Arthura dokładnie o szóstej rano. Sam szaleje z radości, kiedy go widzi. Arthur ignoruje ich obu.
Nie poddają się tak łatwo. Kiedy ranki robią się bardziej rześkie, Eames codziennie opiera się o jego płot z kubkiem parującej kawy w jednej dłoni i pączkiem w drugiej, z Samem siedzącym tuż obok.
— Nie jadam pączków— mówi Arthur, prześlizgując się lekceważąco obok nich, żeby dostać się do bramy.
— To dla Sama, głuptasie — odpowiada Eames, oferując mu kawę. — To jest dla ciebie.
— Nie, dziękuję. — Arthur zatrzaskuje mu bramę przed nosem i zamyka ją na zasuwkę.
Czuje, że Eames się z nim droczy, a to doprowadza go do szaleństwa. Nie przyszło mu nigdy do głowy, że właśnie on — krzepki, męski facet, który wygląda na bardzo napakowanego w koszulce członka drużyny rugby — mógłby okazywać mu szczere zainteresowanie. To przecież tylko gra: rzucił się na pierwszą lepszą okazję i wykorzystał psa, żeby sprawić, by Arthur poczuł się niezręcznie, a teraz nadal przeciąga strunę. W jakim celu, Arthur nie ma pojęcia.
Pewnego poranka, kiedy biega, niebo jest ciężkie i niemal czarne, niechętne przepuścić choć promyk światła. Chmury tworzą złowieszczą kopułę, a groźba deszczu wisi nad nim przez całą godzinę. Niemniej jednak, gdy wraca, Eames wraz ze swoim nieodłącznym kompanem wałęsają się przed jego domem. Eames podaje mu kubek kawy z porozumiewawczym błyskiem w oku, a Arthur go przyjmuje, bo jest wcześnie rano i pada z nóg, a potem wchodzi do siebie bez żadnego słowa.
Deszcz pojawia się dopiero, gdy Arthur wraca samochodem z pracy. Chmury nagle pękają, a do czasu, kiedy parkuje przed domem, leje już jak z cebra. Wchodząc do środka, słyszy dzwonek telefonu. Pospiesznie zdejmuje przemoczoną kurtkę oraz buty i biegnie do kuchni, by odebrać.
— Halo?
— Och, skarbie. — Rozbrzmiewający w słuchawce głos Eamesa jest zaskoczeniem, i to całkowicie niepożądanym. — Tak się cieszę, że trafiłem na właściwy numer. Sluchaj, chciałem cię poprosić...
Arthur rozłącza się i zgrzyta zębami. Nie wie, skąd Eames ma jego numer telefonu. I wiedzieć tego nie chce. Jest naprawdę zmęczony jego sztuczkami. Stawia czajnik na gazie, żeby zrobić sobie herbatę i włącza telewizor, słuchając, jak deszcz wali o szyby okien. Czuje się naprawdę dobrze w schronieniu swoich czterech ścian.
Pięć minut później Eames pojawia się przed jego drzwiami. Trzyma parasol, mimo to jest przemoczony do suchej nitki.
— Czego chcesz? — pyta Arthur.
— Twojej pomocy — wyjaśnia Eames. Wygląda na to, że mówi szczerze, poza tym cały się trzęsie, a woda kapie mu z ubrań na wycieraczkę, więc Arthur powstrzymuje się przed natychmiastowym zatrzaśnięciem drzwi. — Rzucałem Samowi piłkę, a potem się rozpadało i usłyszeliśmy grzmot. On... cóż, ma fobię, jeśli o nie chodzi.
— Rozumiem — odpowiada Arthur, wyczuwając kolejny podstęp.
— Uciekł. Szukałem go w całej okolicy przez bite dwie godziny i... nadal za dobrze się w niej nie orientuję. Zastanawiałem się, czy może mógłbyś pomóc mi go szukać.
— Mhm — burczy. — A czy fobia Sama nie jest przypadkiem tym samym, co jego zraniona łapa?
Eames przez chwilę wygląda na oniemiałego.
— Oczywiście, że nie — odpowiada. Arthura uderza fakt, że Eames jest teraz całkiem inny, jego zawadiackie pozy i pogoda ducha całkowicie się ulotniły. Wygląda po prostu jak mężczyzna bardzo obawiający się o swojego psa. — Pomyślałem... ty dość dobrze znasz teren...
Arthur jest bardzo, ale to bardzo bliski odmowy, ale widzi coś żałosnego w tym, jak smutny i przemoczony jest Eames, więc odwraca się na pięcie, łapie kurtkę i buty, a potem z żalem wyłącza telewizor.
— Jeśli ci pomogę — mówi, zanim wychodzi z Eamesem przez próg — chcę, żebyś mi przyrzekł, że po wszystkim zostawisz mnie w spokoju. Żadnego kręcenia się z kawą o poranku w pobliżu mojej posesji. Żadnego dzwonienia do mojego domu. Nigdy.
Eames wygląda na zranionego. Czeka, żeby zobaczyć, czy Arthur nie żartuje, a potem wzdycha i odpowiada:
— Jeśli odnajdziesz Sama, przypuszczam, że zrobię wszystko.
— Świetnie — podsumowuje Arthur.
Pieczętują obietnicę uściskiem dłoni.
Minutę później Arthur wygląda jak zmokła kura. Obaj przechadzają się po okolicy niczym para kretynów szukających psa, który aktualnie jest w połowie drogi do Anglii, sądząc po tym, jak głośne są teraz grzmoty.
— Dzięki za pomoc — mówi Eames, drżąc. Po raz trzeci oferuje Arthurowi parasol, którego on uparcie odmawia. — Martwię się, że ktoś go potrącił albo stało się coś innego, wiesz? Umie poruszać się na drodze, ale mogła mu się pomylić strona, z której jadą samochody.
— Jasne — mamrocze Arthur, który zawsze był skonsternowany faktem, że Eames opowiada o Samie, jakby ten był inteligentną osobą.
Sprawdzają dom Eamesa na wypadek, gdyby Sam ukrywał się na ganku czy gdzieś w pobliżu, a potem kierują się w stronę parku, z którego uciekł. Arthur marznie i w przeciągu piętnastu minut jest gotowy wrócić do domu. Ma niemal całkowitą pewność, że ani się obejrzy, a zostanie porażony przez piorun i umrze. Albo kompletnie przemoczy sobie stopy, taplając się w tym błocie. Albo... kiedy jego porządek dnia zostaje zburzony, lista potencjalnych wypadków jest nieskończenie długa.
Do tego wykrzykując imię Sama czuje się jak idiota.
— Naprawdę chcesz, żebym zostawił cię w spokoju? — pyta Eames, gdy decydują się na rozpoczęcie poszukiwań w innym miejscu. — Dlaczego po prostu o to nie poprosiłeś?
— A czy to sprawiłoby, że byś przestał? — odpowiada Arthur sceptycznym pytaniem.
— Arthurze, jestem natarczywy, ale żaden ze mnie prześladowca.
— Myślałem, że miałeś ochotę tylko mnie zirytować.
Eames parska śmiechem.
— Nie, ty głuptasie — mówi, a potem przyznaje: — Cóż, tak. Ale miałem też ochotę umówić się z tobą na randkę.
— Myślałem, że robisz sobie ze mnie żarty — kontynuuje Arthur, zgrzytając zębami i z uporem wpatrując się przed siebie.
— Żarty?
— Za... no wiesz — wyjaśnia niezręcznie — lubienie... mężczyzn. Ta cała sprawa z psem gejem...
— Wielki Boże — mówi Eames, potrząsając cierpliwie głową. Łapie Arthura i przyciąga go do pocałunku. Arthur ledwie powstrzymuje się od piśnięcia z zaskoczenia, bo to takie nieoczekiwane. Jeszcze nigdy nie przydarzyło mu się coś podobnego — lubi, kiedy wszystko jest precyzyjne i ma swoje miejsce, krzepiące i przewidywalne — a to przewraca jego życie do góry nogami.
Zanim jednak udaje mu się dowiedzieć, jak się z tą nowością czuje, Eames odsuwa się i krzyczy uradowany:
— Zobacz, kto to!
Arthur odwraca się i dostrzega Sama, który z podkulonym ogonem i wybałuszonymi oczami na swoim przyozdobionym wąsiskami pysku rzuca się galopem w ich kierunku. Eames pochyla się, ale Samowi wcale nie śni się zatrzymać, gdy do niego dociera; skacze w jego ramiona i tuli do piersi. Parasol spada na ziemię i zostaje porwany przez wiatr. Eames, usiłując kołysać psa, z sapnięciem upada na ziemię.
— Dobrze już, dobrze — mamrocze, uśmiechając się z ulgą i uspokajając przerażonego Sama. Ten z zapamiętaniem liże go po twarzy, jak gdyby starał się usunąć z niej krople deszczu.
Arthur obserwuje całą scenę i odczuwa coś dziwnego w stosunku do Eamesa, mężczyzny, który przebija się przez życie na chybił trafił, w tak chaotyczny sposób, ale najzwyczajniej w świecie kocha swojego psa. Nagle po raz pierwszy w życiu narasta w Arthurze potrzeba zrobienia czegoś impulsywnego. Opada na kolana, odsuwa Sama na bok, popycha Eamesa wprost na błoto i całuje go. To prawdopodobnie najbardziej spontaniczna rzecz, jaką kiedykolwiek zrobił.
I bardzo mu z tym dobrze.
Całuje go z zapamiętaniem i nawet udaje mu się nie przejmować deszczem, błotem ani czymkolwiek innym, póki Sam nie wciska się pomiędzy nich i nie zaczyna lizać im podbródków. Eames szczerzy się i odpycha jego pysk.
— Nie lubi się dzielić — wyjaśnia, potrząsając głową. — Nie wiesz, że ma bzika na twoim punkcie, Arthurze?
— Kiepska sprawa — kwituje Arthur, siadając. Eames jest pokryty błotem, całkowicie, więc to oznacza, że on też nie jest zbyt czysty. — Musimy wziąć prysznic.
— Cała nasza trójka — zgadza się Eames ze skruchą.
— Nie w tym samym czasie.
— Może dwóch z nas może wziąć prysznic w tym samym czasie.
— Zgadza się, jeśli mówisz o sobie i o Samie — precyzuje Arthur.
— Właściwie mówiłem o tobie i o mnie.
— Nie.
— Tak — upiera się Eames, szczerząc zęby w uśmiechu.
Przez chwilę Arthurowi błyska w głowie myśl, że od tej pory jego życie będzie wyglądało właśnie w ten sposób: mokry pies i niechlujny Anglik, który nigdy nie potrafi wysłuchać niczego, co Arthur mówi, ale właśnie wtedy Eames przyciąga go do kolejnego pocałunku i Arthur z pełnym zrezygnowania westchnieniem zdaje sobie sprawę, że nie potrafi przewidzieć przyszłości. I wcale nieźle się z tym czuje.
Koniec