Jejku, bardzo dziękuję za komentarze motywujące do dalszej pracy nad tłumaczeniem 
Aev dodatkowo należą się ukłony za betę i zachowanie pogody ducha w obliczu mojego wywijania bacikiem nad jej udręczoną nauką (i zlotami
) głową.Rozdział siódmyObudził się o świcie. Bladoszare światło poranka sączyło się przez szpary w zasłonach i wpadało do pokoju Ari, zabarwione zielenią zaciągniętych firanek. Arthur usiadł na materacu, który Ariadne rozłożyła mu wczoraj wieczorem, choć był przekonany, że nie uda mu się zmrużyć oka. Najwyraźniej się pomylił, bo nawet nie pamiętał, kiedy zasnął.
Po cichu podniósł się z materaca i zerknął na zwiniętą w kłębek na łóżku Ariadne. Nawet teraz, we śnie, wciąż miała zmartwioną minę. Zmartwioną tym, co przydarzyło się jemu.
Patrzył na nią i czuł, jak przez spowijającą mu mózg mgłę otumanienia przedziera się fala tkliwości. Wreszcie cichutko założył buty, sięgnął po torbę i sweter i bezszelestnie wymknął się na zewnątrz.
Kiedy szedł do domu, słońce zaczęło leniwie wysuwać się zza horyzontu, a gdy znalazł się w swoim mieszkaniu, pierwsze promienie położyły się na zmiętej pościeli na jego łóżku. Nie złożył jej porządnie wczoraj rano, zbyt udręczony przytłaczającym poczuciem odrzucenia i pogardą do samego siebie.
Arthur przez minutę rozważał, czy spróbować spojrzeć w twarz jeszcze jednej dotkliwej stracie, zimnu i
nicości, efektom jego wczorajszego rozpaczliwego upokorzenia, zdecydował jednak, że w tej chwili nie jest w stanie myśleć absolutnie o niczym i, ściągnąwszy z siebie wszystko oprócz bokserek, wpełzł pod chłodną, skłębioną kołdrę i kolejny raz oddał się we władanie nieświadomości.
Świergot telefonu i pełen pęcherz zmusiły go do otwarcia oczu gdzieś koło popołudnia. Wrócił chwiejnym krokiem z łazienki i zamiast oddzwonić do Ari, wysłał jej wiadomość, że
wszystko z nim w porządku, musi się tylko wyspać, po czym zabrał się dokładnie za to, co zapowiedział w sms-ie.
Kolejny raz obudził się po dwudziestej drugiej i pozostał w świecie jawy tylko tak długo, ile wymagało zamówienie i odebranie chińszczyzny na wynos oraz zjedzenie jej przy nocnym serialu komediowym. Zaraz potem, z pełnym brzuchem i mętlikiem w głowie, powrócił do łóżka. Przyłożył twarz do poduszki i pozwolił, by sen znów uwolnił go od własnych myśli.
Druga z rzędu przespana noc przyniosła coś zbliżonego do spokoju. Długie godziny, po których mógłby spodziewać się jedynie bólu, minęły niepostrzeżenie, nie czyniąc żadnych godnych wzmianki szkód. Był tylko lekko otępiały i dziwnie zmęczony, kiedy rozważał, czy wystygły chiński makaron może wystąpić w roli śniadania — a raczej obiadu.
Gdyby choć przez chwilę włączył myślenie, zamiast starannie tego unikać, być może przypomniałby sobie, że dzień bez przeszpiegów Ariadne był czymś więcej niż nieprawdopodobnym.
Pojawiła się na krótko przed czwartą. Arthur wziął właśnie prysznic z zamiarem natychmiastowego zakopania się w pościeli. Ogarnięty gwałtowną irytacją, która przedarła się nawet przez jego odrętwienie, zakomunikował Ari opryskliwie, że nie może u niego zostać, bo on właśnie kładzie się spać.
W ciągu paru sekund Ariadne zmutowała ze współczującej w rozeźloną. Weszła do środka i zaczęła marudzić nad brakiem czegokolwiek, co nadawałoby się na obiad z prawdziwego zdarzenia. Tym razem próbował się usprawiedliwiać, niestety nie słuchała go, zajęta przetrząsaniem i krytykowaniem zawartości jego lodówki. Żeby ją udobruchać, przyrządził jajka z tostami i przecierpiał kazanie na temat konieczności zmierzenia się z własnymi uczuciami. A dokładniej znosił je do momentu, kiedy zaczęła głośno zastanawiać się nad tym, co Arthur powinien powiedzieć…
jemu.
— Nic. Nic nie powiem, nic nie pomyślę i nic nie zrobię. Nie mam zamiaru tego roztrząsać, nie chcę o tym mówić, i nie planuję się do niego odzywać, a dzięki naszemu wspaniałemu systemowi edukacyjnemu wcale nie muszę, przynajmniej nie do wtorku. A teraz wracam do łóżka i będę spał, dopóki mój mózg sam nie poradzi sobie z faktem, że… że…
O boże. Jego twarz, jego GŁOS. Jak Arthur zdoła kiedykolwiek spojrzeć mu w oczy, pamiętając dotyk tych ust, które z modlitewną czcią szeptały mu prosto w wargi jego własne imię; pamiętając ich załamany wyraz i wyduszone z trudem „Tak bardzo cię przepraszam, Arthur…”Wydał cichy, zbolały dźwięk i potrząsnął głową, żeby odpędzić widmo tamtej sceny. Spojrzał ostro na Ariadne, która próbowała pochwycić go za dłonie. Zwinął je w pięści, unikając kontaktu. Zmarszczyła czoło.
— Nie dam sobie z tym rady, jeszcze nie teraz. We wtorek pewnie też nie, ale wtedy nie będę miał innego wyjścia, więc błagam, Ari, czy możesz do tego czasu zostawić mnie w spokoju?
Popatrzyła na niego ogromnymi, sarnimi oczami, jak wtedy, kiedy byli jeszcze dziećmi. W głębi jej zranionego wzroku rozpoznał odbicie własnego bólu i wsunął dłonie w rękawy, wycofując się jeszcze dalej. Spróbował się nie uchylić, kiedy wstała, obeszła stół i pocałowała go we włosy. Na koniec zmierzwiła je lekko i odstąpiła od niego.
— W porządku — powiedziała miękko, jak gdyby poprosił ją o coś równie banalnego jak dodatkowa kostka cukru do herbaty, i uśmiechnęła się tym samym łagodnym uśmiechem, z którym kładła go spać zaledwie dzień temu. — Ale zadzwonię do ciebie jutro. A we wtorek poczekam na ciebie przed szkołą.
Jej ton był zdecydowanie bardziej orzekający niż pytający i Arthur poczuł, jak kąciki jego ust same wyginają się do góry.
— Dobrze,
mamo — zgodził się spokojnie.
Ariadne uśmiechnęła się jeszcze raz i wyszła bez słowa. Arthur ponownie padł twarzą na poduszkę wilgotną od gorących łez, które nie przestawały płynąć nawet wtedy, gdy zaciskał powieki aż do bólu.
Obudził się o dziewiątej wieczorem. Pulsujące w głębi czaszki mdlące otępienie, dotąd odbierane jako wrażenie ulgi, teraz przypominało tylko podszytą poczuciem nieszczęścia pustkę. Zmusił się więc, żeby wstać, zmienił pościel i zajął się gotowaniem rosyjskich pierożków z resztek kurczaka w lodówce. Polał je kwaśną śmietaną, usiadł przed telewizorem, oglądał nocny film i jadł, dopóki bolesna próżnia w jego głowie nie stała się do wytrzymania.
Kiedy film (plus powtórki programów i audycje reklamowe) dobiegł końca, była czwarta nad ranem w poniedziałek i Arthur wiedział, że będzie musiał przygotować się na zniesienie widoku Eamesa bez rzucenia mu się w ramiona z błaganiem na ustach. Usiłował oczyścić umysł i na trzeźwo przeanalizować to, co zaszło i co może go czekać, i już zaczynał sobie radzić ze swoimi myślami, kiedy do jego uszu wdarł się znajomy sygnał wiadomości. I wtedy nagle, bez ostrzeżenia, znów znalazł się w zalanym błękitną poświatą pokoju, przyciśnięty do ściany przez Eamesa, który patrzył na niego rozpalonym wzrokiem, wyraźnie mówiącym
jesteś mój.
Arthur zwymiotował pieczołowicie ulepionymi pierożkami, a potem resztką sił doczołgał się do łóżka i pierwszy raz w życiu gorzko pożałował, że się kiedykolwiek poznali.
+++
W południe wybrał się na bieżnię, żeby pozbyć się uporczywego, ćmiącego bólu głowy, z którym obudził się tuż przed dziesiątą. Bezczynność powodowała, że powoli zaczynał wyłazić ze skóry, i po prostu musiał wyrwać się z letargu i wreszcie zrobić coś, co przerwie błędne koło zataczane na trasie łóżko – lodówka.
Odgłos stóp uderzających twardo o tartanową powierzchnię zazwyczaj wystarczał, żeby doprowadzić go do stanu przypominającego medytację zen — niestety nie dzisiaj. Dzisiaj zdawało się, że każde okrążenie wyzwala reakcję łańcuchową niepotrzebnych, szkodliwych myśli, które prześcigały się wzajemnie, by zalać go kaskadą zupełnie bezsensownych i ogłupiających scenariuszy.
Arthur, Arthur, błagam… Tak bardzo cię przepraszam. Zrobiłem wielki błąd. Nigdy nie powinienem pozwolić ci odejść…Arthur, przykro mi, ale uważam, że pozostawienie cię w roli Hamleta zaszkodziłoby sukcesowi przedstawienia, zważywszy na twoje nieodpowiednie zachowanie…Wright, do dyrektora — NATYCHMIAST. Zobaczymy, jak spodobają mu się twoje chore obsesje…Arthur, ja... złożyłem wypowiedzenie. Przykro mi. Nie mogę cię już więcej widywać…Arthur, to nie tak, że mnie nie pociągasz, ale byłem pijany i moja narzeczona akurat wyjechała…Arthur, wybacz mi… Kocham cię…Arthur... Arthur, SKARBIE…— Arthur?
Zatrzymał się, potykając o własne stopy i omal nie skręcając karku na dźwięk swojego imienia, które niczym echo jego myśli rozbrzmiało mu nagle w uszach. Ariadne uśmiechała się do niego przepraszająco z ławki za barierką.
— Nie chciałam cię wystraszyć, ale zrobiłeś już pięć kółek, odkąd tu siedzę. I pewnie jeszcze więcej, zanim przyszłam. Pomyślałam, że najwyższy czas, żebyś przystanął.
Arthur napiął mięśnie nóg i ze zdziwieniem stwierdził, że rzeczywiście są ciężkie jak ołów, tak jakby to one przejęły cały balast nieprzyjemnych spraw, które krążyły mu po głowie. Skrzywił się z bólu, zastanawiając przelotnie, jak długą trasę by jeszcze przebiegł, gdyby Ari go nie zatrzymała.
— Dzięki — powiedział szczerze i przywołał na usta nikły uśmiech. — Co sprowadza cię tutaj w wolny dzień?
Zaczerwienił się, gdy zamiast odpowiedzieć, spojrzała na niego wzrokiem zarezerwowanym dla kompletnych idiotów. Zeskoczyła z ławki i weszła na bieżnię, podając mu jego torbę i ręcznik.
— I tak miałam się przejść. Nie było cię w domu ani u pani Moore, więc pomyślałam, że zajrzę tutaj i sprawdzę, jak sobie radzisz…
Jak sobie radzisz?Arthur przewrócił oczami i odgarnął z twarzy długie, przepocone kosmyki, po czym pochylił się i pogrzebał w torbie w poszukiwaniu butelki z wodą.
— Lepiej niż wczoraj, kiedy zauważyłem pewną poprawę w stosunku do soboty, która z kolei była o wiele znośniejsza od piątku… a przynajmniej jego większej części. Wszystko na dobrej drodze do lepszego jutra. — Wykrzywił się, kiedy Ari zaczęła celować w niego obiektywem aparatu i naciskać spust migawki. — Oczywiście ty też możesz przyczynić się do umilenia mi dnia, jeżeli tylko opanujesz się na tyle, żeby nie robić mi zdjęć, kiedy ociekam potem i wyglądam jak pieprzona ofiara losu.
Ugryzł się w język, kiedy po jej uprzednio rozjaśnionej twarzy przebiegł raptowny skurcz.
— Och, Arthur — szepnęła łagodnie i musiał pociągnąć spory łyk z butelki, zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć.
— Nie zwracaj na mnie uwagi. Jakoś to będzie — mruknął i wcisnął wszystko z powrotem do torby. — Idę pod prysznic, a potem do domu. Spotkamy się jutro przed wejściem do szkoły?
Rozpoznał po jej rozczarowanej minie, że miała nadzieję na dotrzymanie mu towarzystwa, pewnie po to, żeby go rozweselić albo ofiarować inną przyjacielską pociechę. Ale kiedy mówił jej wczoraj, że musi dać sobie czas co najmniej do wtorku, nie rzucał słów na wiatr. Jeśli spędzi dzisiejsze popołudnie patrząc na łzy, które napływają do oczu Ari ze współczucia nad jego złamanym sercem, najprawdopodobniej padnie jej w ramiona i zostanie tam, szlochając do końca roku szkolnego.
— Jasne. Załatwię kawę. — Uśmiechnęła się mężnie i poczuł w głębi swojej udręczonej duszy, że przynajmniej może być z niej dumny.
Udało mu się odpowiedzieć podobnym uśmiechem. Przesłał jej w powietrzu szybki pocałunek i ruszył tyłem w kierunku szatni.
— Jesteś boska.
Zabrał ze sobą pod prysznic dźwięk jej krótkiego śmiechu i obraz łagodnie wygiętych warg. Trzymał się tego kurczowo, bo ani ciepły strumień wody, ani miękki dotyk ubrań na rozgrzanej skórze nie pomogły rozluźnić bolesnego węzła w jego wnętrzu.
Złapał autobus i dojechał nim do supermarketu, gdzie zmusił się do szybkiego rajdu od działu do działu,
naprawdę tylko na wszelki wypadek, bo nie mógł pozwolić sobie na to, by
ktoś przyłapał go na tym, jak żałobnym wzrokiem przygląda się stoisku z europejskimi serami. W pośpiechu załadował do koszyka niezbędne sprawunki plus kilka dodatkowych rzeczy, przygotowując się na, jak podejrzewał, parę bezsennych nocy z rzędu, które mógłby wypełnić pieczeniem. Wreszcie opuścił sklep swobodnym (ale szybkim) krokiem i udał się do domu.
Przez dobrą godzinę zajmował się odrabianiem lekcji, klnąc pod nosem na zauważalny brak łatwości, z jaką przychodziła mu zwykle ta czynność. Myśli, choć surowo przywoływane do porządku, bujały sobie gdzie chciały, aż wreszcie doszedł do wniosku, że się poddaje. Zrobił kilka quiche’ów
1 — jeden dla siebie, jeden dla mamy i Ricka i, oczywiście, jeden dla pani Moore. Bez większego zaangażowania podłubał trochę w swoim, zanim wyekspediował go do lodówki, żeby poczekał w chłodzie na lepsze czasy.
Na koniec zabrał quiche przeznaczony dla matki do głównej części domu i trafił akurat na moment, kiedy Rick wchodził do basenu. Tak się składało, że Rick potrafił pływać delfinem.
Arthur zawsze chciał nauczyć się stylu motylkowego, tak jak zresztą wszystkiego innego, co prezentowała kadra olimpijska. W wykonaniu Ricka wyglądało to bardzo prosto, choć było jasne, że nie ma z tym nic wspólnego.
Arthur niczego nie kochał tak bardzo jak trudnych wyzwań.
Przez beztroską godzinę pokonywał kolejne długości basenu i zaśmiewał się wraz z Rickiem z jego prób wytłumaczenia podstaw stylu. Barki Arthura pulsowały tym samym bólem co przeforsowane wcześniej nogi, skóra piekła od nazbyt częstych uderzeń twarzą o wodę, kiedy błędnie odchylał głowę podczas zanurzenia. W pewnym momencie Rick skapitulował, skarżąc się na skurcze mięśni, i zostawił Arthura sam na sam z jego własnymi przemilczanymi skurczami i falą smutku w obliczu ponownej samotności.
Arthur wrócił do pływania. Szum wody w uszach był niemal ogłuszający w porównaniu z nagłą ciszą pustki w jego wnętrzu.
Chciał poćwiczyć nowy styl tylko tak długo, żeby pozbyć się uczucia ciężaru w rękach i nogach i zminimalizować ryzyko zakwasów następnego dnia, ale gdy wreszcie zwolnił i ostatecznie wynurzył głowę z wody, miał wrażenie, że pływał godzinami. Ze zdumieniem usłyszał ciche, dobiegające z brzegu wołanie matki.
— Hej, mały — zwróciła się do niego słowem nie używanym tak dawno, że poczuł w brzuchu ukłucie nostalgii. — Nie powinieneś być już w łóżku?
Podpłynął do niej, oparł łokcie o krawędź basenu, ułożył podbródek na dłoniach i spojrzał w górę. Miała na sobie swój „relaksujący strój”: piżamę ze słynnego domu mody i narzucony na nią ten sam znoszony jedwabny szlafrok, który kupił jej na Dzień Matki jako trzynastolatek. Odgarnął włosy z twarzy i syknął, kiedy podsunęła mu pod oczy tarczę zegarka na swoim nadgarstku.
— Nie wiedziałem, że jest już tak późno — uśmiechnął się ze skruchą, nie odrywając wzroku od lekko wytartych mankietów jej piżamy od Chanel. — Zaraz idę do siebie.
Skrzyżowała ręce na piersi i coś w nim drgnęło. Wiedział, po prostu wiedział, że Rick dziwnie na niego patrzył, wychodząc z basenu.
— Dobrze się czujesz? Rick twierdzi, że dziwnie się dziś zachowywałeś. Chyba nie jesteś chory?
Skrzywił się. Dobrze wiedziała, że jest zdrowy — gdyby było inaczej, Rick by to z pewnością zauważył, a po drugie mowa jej ciała wyraźnie zdradzała nie tryb
pielęgniarka, ale
przesłuchanie.
— Nic mi nie jest — odparł i uśmiechnął się krzywo w nadziei, że zadowoli ją półprawdą. — Miałem trochę ciężki weekend. Nie udało mi się jeszcze do końca ochłonąć.
Ktoś, kto nie znał jego matki, mógłby odebrać jej minę jako całkowicie beznamiętną, ale leciutkie, specyficzne zmarszczenie brwi było dla Arthura równie miażdżące co wzrok Bambi, którym patrzyła dziś na niego Ari.
— Jak bardzo ciężki? — zapytała łagodnie.
Arthur musiał się uśmiechnąć, żeby zatuszować drżenie dolnej wargi, i solidniej oprzeć podbródek na rękach wczepionych o brzeg basenu.
— Ja kogoś… lubię. — Wysilił się na swobodny ton i gorzko rozczarował, gdy głos załamał mu się w środku zdania. — On… on mnie nie chce.
To za słabe słowo, o wiele za słabe.
Zamknął oczy i zwalczył gwałtowne pragnienie, by ukryć się w ramionach matki, gdy poczuł, jak przykuca obok niego i głaszcze go po mokrych włosach. Delikatnie odsunęła mu z czoła ociekające wodą kosmyki, tym samym gestem, którym doprowadzała jego fryzurę do porządku przed zrobieniem zdjęcia, kiedy był mały.
— W takim razie, mój drogi chłopcze, on na ciebie nie zasługuje.
Nie powiedziała tego z żarliwym gniewem Ariadne ani z niemal fanatyczną lojalnością pani Moore, tylko z cichą pewnością, która skruszyła nadpękniętą fasadę opanowania Arthura. Obrócił głowę tak, by wsunąć policzek we wnętrze jej dłoni.
— Chciałbym, żeby zasługiwał — wyszeptał prosto w jej skórę.
A potem, słysząc jej stłumione westchnienie, zanurkował błyskawicznie w chłodnej wodzie, żeby zmyć i ostudzić nagłe gorąco niespodziewanych łez. Wynurzył się z bladym uśmiechem na twarzy i podpłynął do drabinki.
— Zresztą to nieważne — podsumował szorstko. Wyszedł z basenu pod jej uważnym, zrezygnowanym spojrzeniem, którym obserwowała jego budowany na nowo przy pomocy sarkazmu i zaciśniętych szczęk mur niedostępności. Sięgnął po ręcznik i zaczął się niezbyt starannie wycierać. — Potrzebuję paru dni, żeby sobie z tym poradzić. Będzie lepiej, gdy tylko znów powrócę do dawnej rutyny — skłamał bez zająknienia i uśmiechnął się, wiedząc, że matka domyślała się prawdy, ale postanowiła jej z niego nie wyciągać. — Idę położyć się spać.
— Arthur.
Stał już na wpół odwrócony, gotowy do odejścia. Zaskoczony faktem, że przedłużała coś, z czym czuł się wyraźnie niezręcznie, spojrzał na nią ze zmarszczonym czołem i uniesioną brwią.
Podeszła do niego i jeszcze raz odsunęła nieposłuszny, mokry kosmyk za jego ucho.
— Nigdy nie byłam zbyt opiekuńczym typem, ani jako żona, ani jako matka, i zawsze czułam wielką dumę z twojej fantastycznej samodzielności. Za nic w świecie nie zamieniłabym cię na kogoś innego.
Arthur niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
— Ale? — zapytał odruchowo i patrzył, jak matka powoli kiwa głową.
— Ale — ciągnęła z najsmutniejszym uśmiechem, jaki widział kiedykolwiek na jej skupionej, opanowanej twarzy — to nie znaczy, że nie jestem twoją
matką. Jeżeli będziesz czegoś ode mnie potrzebował, nieważne czego, pomocy, porady albo pozbycia się jakiegoś przeklętego trupa, to wiesz, gdzie mnie szukać.
Gapił się na nią przez dłuższą chwilę z zapartym tchem. Wreszcie wypuścił powietrze z płuc w jednym głębokim wydechu.
— Cholera, mamo. Czy ty się zawzięłaś, żeby doprowadzić mnie do płaczu jak małą dziewczynkę, zanim pozwolisz mi dziś stąd odejść? Bo jeśli o to właśnie ci chodzi, to przysięgam, że tak się zaraz stanie. Nie żartuję.
Uśmiechnęła się i ścisnęła go za ramię, po czym westchnęła radośnie.
— Mój maleńki chłopiec — zadrwiła łagodnie. — Osłaniasz się sarkazmem jak stary wyjadacz. Chyba już rzeczywiście dorosłeś, prawda?
Arthur przewrócił oczami i zrobił krok w tył.
— Przestań, sama mnie tego nauczyłaś, gdy miałem ledwie dziesięć lat — odpowiedział podobną drwiną i przesłał jej ten sam powietrzny pocałunek co kilka godzin wcześniej Ariadne. — Ale zrozumiałem, mamo. Wiem, że mogę na ciebie liczyć w razie potrzeby.
Odwrócił się i ruszył w stronę swojego apartamentu, zanim miała szansę ujrzeć jego szklący się podejrzanie wzrok. Pomachał jej tylko, nie oglądając się za siebie, kiedy zawołała za nim z życzeniami dobrej nocy.
Szczerze, pomyślał z uśmiechem, zanim pobieżnie osuszył włosy ręcznikiem, zrzucił kąpielówki i padł na łóżko,
z taką ilością ciepłych uczuć można by prawie zapomnieć, że ma się w ogóle jakieś kłopoty.
Prawie.
Jego wygięte ku górze kąciki ust opadły, a twarz stężała w odpowiedzi na raptowny, wywołany wspomnieniem straty skurcz żołądka. Wtulił twarz w poduszkę i stanowczym tonem zapowiedział własnemu ciału, że owszem, będzie POTRAFIŁO zasnąć na żądanie, co, na całe szczęście, po żmudnym dniu katowania go sportem okazało się prawdą.
+++
Skończyło się na tym, że spał odrobinę za dobrze.
Obudził się ponad pół godziny później, niż zwykle nakazywał mu budzik, a i to jedynie dzięki gniewnemu dźwiękowi klaksonu na zewnątrz. Najwyraźniej dojeżdżający do pracy ludzie byli równie mało uszczęśliwieni powrotem do codzienności co on. Zwlókł się z łóżka i w przeciągu dwóch minut wziął prysznic, a potem pognał na złamanie karku do autobusu. Zapłacił za bilet, trzymając w zębach jabłko w charakterze śniadania.
Przywitał Ariadne dramatycznym westchnieniem skrzyżowanym z jękiem bólu, kiedy podczas wbiegania na schody przed wejściem do szkoły okazało się, że jego ciało wypomina mu jednak wczorajsze bezlitosne traktowanie. Z lekko zmąconą tym faktem radością przejął styropianowy kubek z kawą, który podała mu Ari.
Napój był letni. W spojrzeniu Ariadne dominował wyrzut. Mieli może dwie minuty do dzwonka.
Mimo wszystko ranek wcale nie wyglądał aż tak źle, jak Arthur się obawiał.
— Gdzieś ty się podziewał? — zganiła go Ariadne. — Spóźniłeś się chyba tylko raz w życiu, i to tylko dlatego, że twoja mama zapomniała, że ma cię na tylnym siedzeniu samochodu i niechcący zabrała cię do pracy.
— Zaspałem. — Arthur skrzywił się, kręcąc próbnie barkami, i podążył za nią w głąb budynku szybko pustoszejącymi korytarzami. Ari rzuciła mu spojrzenie tak sceptyczne, że roześmiał się ponuro. — Naprawdę. Wczoraj przesadziłem trochę z treningiem, najpierw z bieganiem, potem z pływaniem, i najwyraźniej potrzebowałem snu.
Czoło Ari wygładziło się w jednej chwili.
— To dlatego ruszasz się tak sztywno? Bo zaczynałam się dziwić.
Już otwierał usta, żeby opowiedzieć jej o swoich żałosnych próbach opanowania stylu motylkowego, kiedy drzwi gabinetu dyrektora Caine’a otworzyły się nagle, a on sam pojawił się w progu i spojrzał w ich stronę ze stanowczo zbyt szerokim uśmiechem.
— A oto osoba, której właśnie szukałem. — Żołądek Arthura przewrócił się na wspomnienie obawy, że Eames mógł się poskarżyć dyrektorowi na jego zachowanie. — Panie Eames, mogę prosić na chwilę?
Arthur zdrętwiał i wyczuł, że z Ariadne dzieje się to samo. Oboje bez słowa zrobili po kroku w bok, żeby przepuścić Eamesa, który
najwyraźniej cały czas szedł tuż za nimi. Ramię nauczyciela otarło się o bark Arthura, kiedy go wymijał, i brutalna świadomość, że Eames tu jest, jest tu
naprawdę, omal nie zwaliła go z nóg. Patrzył za nim, jak oddala się z Caine’em i sztywno przytakuje pogodnym słowom dyrektora z podbródkiem uparcie skierowanym w dół.
Arthur i Ariadne podeszli do swoich szafek, powoli i w milczeniu, dopóki metaliczny zgrzyt otwieranych zamków i ciche echo głosu Caine’a nie dodały Ari odwagi wystarczającej do krótkiego komentarza:
— No, nie było aż tak fatalnie.
Arthur spojrzał na nią z niedowierzaniem, nie przerywając sortowania podręczników.
— Co? — wykrztusił.
Ariadne uśmiechnęła się blado.
— Zastanów się. Jeżeli on nawet słyszał, o czym rozmawiamy, to nie zamieniliśmy ani jednego słowa na jego temat. I nie padliście wzajemnie trupem na swój widok. Jest tak, jak mówiłeś: jakby nic nie zaszło. — Kiwnął głową, a Ari ścisnęła go za ramię, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka. — To dobrze, Arthur. On zachowuje się tak, jak zrobiłeś to ty. Tak jak tego chciałeś.
To się nigdy nie stało, więc teraz wiesz, na czym stoisz. Poradzisz sobie. A gdy on zrozumie, że właśnie tak wolisz potraktować sprawę, sam zachowa się odpowiednio i zanim się obejrzysz, wszystko znów będzie po staremu. — Skrzywiła się. — Tylko, że wiesz… nie do końca.
Jeszcze raz skinął głową i uśmiechnął się do niej, po czym rozstali się i każde podążyło do swojej klasy. Arthur panował nad sobą na tyle, by nie patrzeć w stronę, z której wciąż docierał do niego niewyraźny szmer głosu Eamesa.
Nigdy nie mówiłem, że cię nie chcęArthur uzbroił się wewnętrznie, przycisnął książki do piersi tak mocno, że róg jednej z nich wwiercił mu się w żebro, i odszedł, przysięgając w duchu, że będzie zachowywał się normalnie. Niech sobie boli, ile chce.
Pierwsze lekcje minęły bez większych sensacji. Arthur był tak spięty po nieplanowanym porannym prawie-spotkaniu z Eamesem, że nie spodziewał się po każdej spędzonej w szkole sekundzie niczego innego niż tortury, ale gdy nadszedł czas długiej przerwy, czuł się już niemal zupełnie spokojny. Ukołysany normalnością zrugał się w myślach za swoje obawy, że cokolwiek zdoła wstrząsnąć posadami zwykłego szkolnego życia.
W chwili, kiedy rozległ się dzwonek wzywający na lekcję angielskiego, zarówno początkowa panika Arthura, jak i późniejsze wyluzowanie okazały się przedwczesne, a przynajmniej dobrane w bardzo niefortunną parę.
Zdawało się, że Eames stracił przez weekend swoją tolerancję, humor, wyrozumiałość, cierpliwość oraz wiele innych cech niezbędnych do nauczania. I chociaż większość klasy przypisywała ten stan „chorobie”, przyczynie jego nieobecności pod koniec ubiegłego tygodnia, tylko resztki silnej woli powstrzymały Arthura, by nie schować się pod ławką, zwinąć w kłębek i czekać na cios, który niewątpliwie dosięgnie go wcześniej czy później.
Siedział w swojej zwykłej, nienagannej pozycji, skupiony na temacie, i próbował nie patrzeć zbyt uważnie na Eamesa, żeby nie sprawić wrażenia wystraszonego wyraźnym rozdrażnieniem nauczyciela albo, co gorsza,
rozpaczliwie spragnionego.
Arthur z całym uporem dążył do normalności.
Tak bardzo cię przepraszam, powtarzał szeptem w duchu, czujnie obserwując, jak Eames uspokaja się powoli w miarę upływu lekcji. Wyobraził sobie, jaką odrazę musi czuć do niego nauczyciel, jak przeraża go konieczność znalezienia się z nim w jednym pomieszczeniu, jak bardzo jest spięty w oczekiwaniu na to, że Arthur zrobi lub powie coś, co tylko pogorszy sprawę i…
Przełknął ślinę.
Ariadne miała rację. Sytuacja między nimi nie poprawi się nigdy, dopóki Eames nie zrozumie, że Arthur zamierza pozostać przy tym, co zrobił na sam koniec ich piątkowego spotkania: udawać,
że nic się nie stało. Nie było żadnych pocałunków. Żadnego miażdżącego uścisku ramion. Żadnej gorącej, napiętej skóry. Żadnych szeptanych w usta słów…
To się nigdy nie wydarzyło.
Normalność.
Dzwonek ogłosił koniec lekcji i klasa zaczęła się rozchodzić. Ze wzrokiem utkwionym w temat nowego projektu, widniejący na tablicy za plecami Eamesa, i niezłomnym przekonaniem, że robi to, co zrobić należy, Arthur spokojnie zbliżył się do biurka nauczyciela i stanął za Fischerem, który jednym tchem wyrzucał z siebie nerwowe usprawiedliwienie, że spóźni się na dzisiejszą próbę. Ariadne, czekająca w drzwiach ze swoją klasą na angielski, spojrzała na Arthura pytającym, stremowanym wzrokiem.
— Panie profesorze — zaczął Arthur i skręcił się wewnętrznie, kiedy na dźwięk jego głosu mina Eamesa w jednej sekundzie zrobiła się nieprzystępna, a czoło przecięła surowa zmarszczka.
Spiorunował Arthura oczami i wpadł mu w słowo, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
— Co, Wright? Nie mam czasu na żadne filozoficzne pytania. Zaraz zaczynam następną lekcję.
Znalazłeś czas dla Fischera.Arthur odchrząknął. Przestąpił lekko z nogi na nogę i starał się mówić spokojnym i neutralnym tonem.
— Zastanawiałem się, co miał pan na myśli, kiedy…
— Chryste, NIE TERAZ, dobrze?! — ryknął Eames i Arthur zastygł z przerażenia, podobnie jak część znajdujących się już w środku osób z klasy Ari. Chwilę później ich głowy zaczęły obracać się w kierunku poszarzałej twarzy tak często wychwalanego
ulubieńca nauczyciela. — Mam zajęcia, Wright. Jeżeli masz pytanie dotyczące pracy domowej, trzeba je było, do diabła, postawić na lekcji.
Arthur przełknął ślinę, a Eames poczerwieniał, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że są obserwowani przez innych uczniów. Wysilił się na bardziej odpowiedni ton.
— Słuchaj, albo zapytasz natychmiast, albo zgłosisz się do mnie na dyżur, dobrze?
— Kiedy mówił pan o antytezie, miał pan na myśli tylko ujęcie tematu w podstawowej formie sonetu czy też wszystkich gatunkach liryki?
Głos Arthura był zrównoważony, czysty i absolutnie spokojny. Eames spuścił wzrok, kiedy ludzie z nowo przybyłej klasy zaczęli zerkać na tablicę z wypisanym na niej zadaniem, któremu rzeczywiście brakowało precyzyjności sformułowania.
— Przepraszam Wright. Boli mnie głowa — mruknął Eames tonem, który idealnie pasował do tego, co czuł Arthur otwierając oczy w niedzielne przedpołudnie. — To jak najbardziej uzasadnione pytanie. Hmm, w zasadzie chodziło mi o sam zabieg ukazywania przeciwstawnych treści, ale nie krępuj się posłużyć przy tym dowolną formą liryczną. Szalej sobie nawet z haiku
2, jeśli odczujesz taką potrzebę. Jasne?
Uśmiechnął się blado, co Arthur skwitował sztywnym skinieniem głowy.
— Tak, panie profesorze — odparł spokojnie i wyszedł.
Kiedy Ariadne przechwyciła go na zewnątrz przed próbą, udało mu się wreszcie odzyskać panowanie nas własnym ciałem do tego stopnia, żeby nie trząść się jak osika.
— Jak się czujesz? — zapytała szeptem i złapała go mocno za rękę.
Razem przekroczyli próg sali i o mały włos nie wpadli na Nasha, który skrzywił się paskudnie na ich widok i nakazał im się pospieszyć.
— Zależy ci, żeby się spóźnić? — wycedził do Arthura i uśmiechnął się złośliwie, oblizując wargi. — Chyba nie chcesz jeszcze bardziej zmącić szczęścia waszej sielanki?
Arthur nie skomentował. Puścił dłoń Ari, ścisnąwszy ją krótko.
— Wszystko w porządku — powiedział i ruszył w kierunku sceny.
Miał wrażenie, jakby ulotniło się z niego wszelkie ciepło. Czuł chłód na całym ciele nawet w jaskrawym blasku reflektorów. Patrzył na zniekształcone groteskowo cienie pozostałych członków zespołu i zadrżał, kiedy w jednym z nich rozpoznał zarys postaci nauczyciela. Eames poruszał się i mówił jak ktoś, kogo Arthur znał, i wymagał od niego tego samego co zawsze, ale między nimi nie było niczego poza pustką, niczego poza dotkliwym brakiem żaru w słowach lub gestach. Arthur prawie uśmiechnął się do niego ze współczuciem, kiedy zauważył, jak Eames drży pomiędzy kolejnymi scenami.
Hamlet poruszał się, mówił i czuł przez Arthura, i był jedyną naprawdę żyjącą osobą ubraną w jego skórę.
Litował się nad Eamesem, który musiał trzymać się na uboczu, bez możliwości wejścia w rolę i zatracenia się w niej tak jak Arthur, i jeżeli dziś rozpacz Hamleta wypadła jeszcze autentyczniej niż zwykle, a jego udręka bardziej przejmująco, to cóż, należało to przypisać jedynie świetnej grze aktorskiej.
Po próbie Ariadne zawiozła go do domu. Na miejscu posiedzieli jeszcze przez chwilę w samochodzie. Ari w zamyśleniu przygryzała wargę, a przedłużające się milczenie Arthura najlepiej świadczyło o tym, czego tak bardzo zabrakło na dzisiejszej próbie.
— Jakbym patrzyła na obcych sobie ludzi — wyszeptała Ariadne, podsumowując cały dzień, i spojrzała na niego z nadzieją w oczach.
Arthur przytaknął.
— Jutro będzie lepiej — powiedział zgodnie z tym, co odczuwał, i otworzył drzwi samochodu, patrząc z krzepiącym uśmiechem na jej zmartwioną, bladą, kochaną małą twarz. — Obiecuję.
Pomachał jej i odczekał, aż odjedzie, a dopiero potem wszedł do domu. Wziął prysznic i stał pod cudownie gorącymi strumieniami wody, zanim rozgrzał się na tyle, by znieść myśl o tym, z czym znów przyjdzie mu zmierzyć się nazajutrz.
Stanął przed lustrem z ręcznikiem owiniętym luźno wokół bioder i zapatrzył się na swoje odbicie.
Jego mina nie wyrażała absolutnie niczego. Nie był to najprzyjemniejszy widok, ale że nosił tę maskę na twarzy przez cały dzień, przyrosła do jego rysów tak, że nie mógł winić jej za ukrywanie szalejącego w nim chaosu.
Westchnął i zachwiał się lekko na nogach. Zrezygnował dziś zarówno z biegania, jak i pływania, bo już samo stanie powodowało ból mięśni, zbyt spiętych od ciągłej gotowości odparcia potencjalnego wybuchu ze strony Eamesa. Stan podwyższonej czujności przeszedł w kamienne zmęczenie, kiedy na próbie Eames pozostał na boku, kierując ich grą z cieni wokół sceny. Układ między nimi był już teraz tak inny, że sama myśl o piątkowym zdarzeniu stała się śmiesznie nieprawdopodobna.
A jednak…
Arthur zatrząsnął się przed lustrem, nie tyle z zimna, co pod wpływem zastraszająco żywego wspomnienia zarostu Eamesa na swojej skórze, zębów kąsających łuk szczęki, niemożliwie pełnych, gorących warg, które przesuwały się po policzku i szyi, zanim wbiły się brutalnie w jego własne, rąk zaciśniętych mocno we włosach, pocałunków, zapamiętałych, głębokich i do utraty tchu, dźwięku swojego imienia szeptanego prosto w otwarte usta…
Skupił wzrok na tym, co pokazywało mu lustro: zagubionego, słaniającego się chłopca o ciemnych oczach i zaczerwienionych policzkach; z ustami drżącymi z braku drugich ust, do których mogłyby przylgnąć; z włosami zwisającymi luźno na karku, bez rąk, które mogłyby je pogłaskać albo odgarnąć; zmarzniętego bez kogoś, kto mógłby go ogrzać,
rozpalić…
Arthur przesunął gniewnie grzbietem dłoni po oczach, ubrał się pospiesznie i chwycił najostrzejsze nożyczki, jakie miał u siebie. A potem skierował się do drzwi prowadzących do mieszkania matki.
— Mówiłaś, że zawsze mogę zwrócić się do ciebie w razie potrzeby? — krzyknął, zbiegając po schodach. Mama wróciła właśnie z pracy i stała w drzwiach kuchni, wciąż w swoim nienagannym kostiumie, mierząc zaskoczonym wzrokiem jego jeansy i sweter, przyklejone do wilgotnej skóry, i nagie stopy, przykurczone na zimnych płytkach posadzki. — Pomożesz mi?
+++
Następnego dnia po wejściu do szkoły Arthur od razu zobaczył Eamesa, który stał niedaleko grzebiącej w swojej szafce Ariadne. Ari zagapiła się na Arthura w niemym zdumieniu.
Uśmiechnął się do niej i zbliżył powoli, doskonale świadomy, że przykuwa nie tylko jej wzrok, ale i pełną uwagę Eamesa, który to fakt nie dotarł jeszcze do towarzyszących mu nauczycieli, nadal zasypujących go banałami o pogodzie.
— Nie podoba ci się? — zapytał Arthur sucho.
Ari powolutku opuściła uniesione do ust ręce.
— Och, Arthur… — powiedziała tonem oscylującym gdzieś pomiędzy głębokim szokiem a tym okropnym, łagodnym smutkiem, który wciąż odczuwała z jego powodu. — Są takie…
krótkie.
Zmarszczył nos i uśmiechnął ponownie mimo wypływającego na twarz rumieńca. Przesunął wnętrzem dłoni po włosach i poczuł, jak palce natychmiast kleją się od żelu.
— Pomyślałem, że w tej fryzurze będę wyglądał bardziej
książęco — zadrwił dobrodusznie.
Włosy były krótkie. Nie tak strasznie, jak wydawało się Ariadne — jako że matka stanowczo odmówiła ich radykalnego obcięcia — ale przygładzone żelem i zaczesane z elegancką nonszalancją do tyłu sprawiały, że Arthur wyglądał dojrzalej i zarazem tak, jakby przestał się chować.
Znikła sięgająca podbródka kurtyna czarnych włosów, za którą się ukrywał. Przepadły wijące się luźno na karku kosmyki. W zamian pojawiła się długa, obnażona szyja i nieprzesłonięte niczym, ciemniejsze niż zwykle oczy. Arthur pochlebiał sobie, że wygląda teraz bardziej dystyngowanie, co podkreślił węzłem krawata, uzupełniającym jego tradycyjną kombinację koszula plus sweter. Trwały ucisk we wrażliwym wgłębieniu tuż poniżej krtani przypominał mu nieustannie, że ma w sobie wystarczająco siły i woli, by znieść wszystko (czymkolwiek by to nie było i,
wielki boże, niech Eames w końcu odwróci wzrok).
— Jest… w porządku, zupełnie w porządku. Naprawdę. Podoba mi się. — Ari ledwo nadążała z zapewnieniami. Wyciągnęła rękę, żeby jak zwykle podczas ich rozmów założyć mu za ucho kosmyk włosów i zastygła, bo nie znalazła żadnego. — Po prostu… Wyglądasz tak
inaczej.
Jego uśmiech złagodniał.
— To dobrze. Na tym w zasadzie polegał cały pomysł.
Przygryzła wargę i skinęła głową, kompletnie nieświadoma, że ma za plecami patrzącego nieruchomym wzrokiem Eamesa. Odwróciła się i wyjęła z szafki kilka ciężkich książek, które wsunęła do torby, mrucząc coś pełnym zrozumienia tonem, ale Arthur zdążył już powędrować spojrzeniem gdzie indziej. Serce waliło mu brutalnie o żebra.
Oczy Eamesa były wielkie i niemal puste poza migoczącym w nich cieniem zdziwionego bólu. Przez sekundę patrzyli na siebie. Uśmiech Arthura rozpłynął się w jednej chwili.
Przełknął ślinę i ledwo dostrzegalnie skinął głową. Spiął się na całym ciele, kiedy Eames zacisnął wargi, a po jego twarzy przebiegł krótki skurcz cierpienia. Odpowiedział Arthurowi tym samym oszczędnym kiwnięciem, przeprosił innych nauczycieli, odwrócił się i zniknął w głębi korytarza.
Arthur westchnął i zignorował nagłą potrzebę oparcia się czołem o chłodny metal drzwiczek swojej szafki.
— Przybywaj jak najszybciej, czerwcu — mruknął pod nosem.
+++
Po południu udało mu się spławić Ari. Nie czuł się na siłach sprostać ciężarowi jej spojrzenia, gdy tylko pierwszy szok ustąpił miejsca podejrzliwości, jak gdyby jego następnym krokiem po obcięciu włosów miało być wydepilowanie sobie brwi do zera, przyozdobienie ich łysego łuku rządkiem kolczyków i wytatuowanie na czole
CHORY Z MIŁOŚCI. I choć bawiła go uwaga, jaką Ariadne poświęcała jego małej, choć najwyraźniej szokującej zmianie, chciał się po prostu odprężyć i mieć ten dzień za sobą.
Po wszystkim doszedł do wniosku, że następnym razem sprawdzi stan chmur, zanim dyplomatycznie odrzuci jej propozycję podwiezienia do domu.
Mimo że był marnym ekspertem w dziedzinie zachęcania Ari do dalszych zabiegów o względy Yusufa, zdecydowanie wolałby przecierpieć męki kierowania jej myśli na te właśnie tory przez czas potrzebny na pokonanie trasy ze szkoły zamiast —
znów — stać teraz niczym żałosna, mokra kupka nieszczęścia w powodzi lodowatego deszczu, który najwidoczniej miał ambicję opłukać Seattle do czysta.
Czoło zaczęło mu drętwieć, co odnotował z niejakim rozbawieniem. Wcisnął podbródek głębiej pod kołnierz płaszcza i objął się ramionami, żeby wykorzystać resztkę tlącego się w nim jeszcze ciepła. Nie mógł uwierzyć, jak zimno było mu w twarz bez osłony włosów, powstrzymujących najbardziej bezlitosne ataki deszczu.
Śmiejąc się i przeklinając na przemian, zmusił się do wyciągnięcia dłoni spod pach i otarcia natrętnych kropli z oczu i nosa. Zastanowił się przelotnie, co było gorsze, ociekająca wodą twarz czy przemarznięcie do szpiku kości. Odwrócił się lekko od opustoszałego przystanku w kierunku jezdni, tak by stanąć pod lepszym kątem w stosunku do lejących się z nieba strug. Przesunął szybko palcami po kościach policzkowych — i nagle patrzył prosto na niebieskiego sedana, otoczonego przez inne samochody.
Arthur natychmiast dostrzegł Eamesa za przednią szybą i zastygł, nie reagując najmniejszym ruchem, gdy wóz przesunął się nieznacznie do przodu. Spojrzeli sobie w oczy z tą samą mieszaniną przerażenia —
i, wielkie nieba, żalu — i Arthur obrócił się bezradnie na pięcie, dobrze wiedząc, że nie ma żadnej drogi ucieczki. Stał zwrócony plecami do Eamesa, zaciskał mocno piekące powieki i znowu wystawiał twarz na pastwę deszczu.
Zagryzł zęby, stłumił okrzyk niepowstrzymanej wściekłości — to było tak niesprawiedliwie,
tak kurewsko niesprawiedliwe — skulił ramiona i objął się gwałtownie rękami (drogi boże, co za żałosna parodia), ponaglając Eamesa, żeby odjechał, żeby już go tu nie było. Miał nadzieję — nie, nie nadzieję, ale rozpaczliwie powtarzane w myślach życzenie, że Eames zrozumie.
Stał w ulewie przez czas, który wydał mu się godzinami, plecami do ulicy, aż wreszcie wymowny świst hamulców pneumatycznych zasygnalizował przybycie autobusu. Arthur wsiadł chwiejnym krokiem, ze wzrokiem uparcie wbitym w ziemię, i nie pozwolił sobie na ani jedno zerknięcie na ulicę, dopóki nie opadł na siedzenie, znacząc kroplami deszczu siedzących obok pasażerów.
Samochód zniknął. Tak jak Eames.
Arthur skinął krótko głową.
Tak jak trzeba, pomyślał z odrętwieniem i zapragnął, żeby rzeczy, które zrobić należało, nie wydawały się tak okropnie błędne.
+++
Tego wieczoru pływał, dopóki ramiona nie zaczęły strajkować z bólu. Wyszedł z basenu, ledwo trzymając się na nogach, i westchnął, kiedy matka wydała dźwięk niezadowolenia.
— Już dobrze — mruknął na jej gniewną tyradę pod adresem Ricka, który miał czelność nauczyć go
tego przeklętego stylu. — Po prostu musi trochę potrwać, zanim się przyzwyczaję, to wszystko.
Wstrzymał oddech na widok raptownej zmiany na jej twarzy, ale zanim zdołał zareagować na wypisane na niej współczucie bez wybuchu złości lub rozpaczy, czoło matki wygładziło się, a na usta wypłynął lekki uśmiech.
— Cały mój chłopiec — powiedziała i zostawiła go w spokoju.
Później, gdy leżał już w łóżku, ociężały po późnej kolacji i forsownych wyczynach w basenie, przypomniał sobie własne słowa i znalazł w nich dziwną pociechę.
To musi trochę potrwać, ale się przyzwyczai.
Będzie nieprzyjemne — będzie BOLAŁO — ale z czasem stanie się do zniesienia.
Odetchnął głęboko i zamknął oczy.
Będzie
musiało.
+++
Marzec przyniósł najpierw ulewne deszcze, a potem zapowiedź śniegu. Zrobiło się tak zimno, że wargi Arthura spierzchły i popękały od biegania na okrutnym chłodzie. Ariadne omal nie przygwoździła go do szafki, usiłując dobrać mu się do ust swoim sztyftem pielęgnacyjnym i w efekcie rozprowadziła mu go po całej twarzy, dopóki się nie poddał i zgodził namaszczać regularnie przez cały dzień jej
miętowym szaleństwem. Tłustawy połysk na wargach Arthura dał Nashowi i jego akolitom kolejny powód do kpin, ale dzięki pielęgnacji skóra na ustach zagoiła się szybko. Całkiem niezłe osiągnięcie, zważywszy, że zaciskał je bez przerwy, by nie zdradzić żadnej reakcji na nowy reżyserski styl Eamesa.
Eames zrobił się kąśliwy (na szczęście w stosunku do każdego) i sprawiał wrażenie ciągle poirytowanego, zarówno na lekcjach, jak i próbach. Mimo że jego zachowanie wzbudziło sporą sensację wśród uczniów, pozostał jednym z ich najulubieńszych nauczycieli. Jego uszczypliwość była niezbyt wygórowaną ceną za ogólną wspaniałość, choć przypuszczalnie tylko Arthur i Ariadne zauważyli, że jego uśmiech nie obejmował już oczu.
Z kolei Arthur doprowadził swój własny
nowy uśmiech niemal do perfekcji. Nauczył się podciągać kąciki ust do góry i jednoczesnym szerokim otwarciem oczu sygnalizować grzeczne zainteresowanie. Pokazanie kilku zębów oznaczało rozweselenie, a gdy chciał udać, że umiera ze śmiechu, dodatkowo spuszczał głowę. Te trzy kombinacje wystarczały, by poradzić sobie na lekcjach i wśród kolegów (tych bardziej denerwujących pozbywał się z łatwością przy pomocy miny, którą Ariadne zwykła tytułować
obliczem zagłady), a na użytek prób i godzin angielskiego przywdziewał nieco prostszą w obsłudze (chociaż o wiele gorszą) beznamiętną maskę, opanowaną po mistrzowsku z czystej konieczności.
Eames sarkał, drwił, ironizował, pluł jadem i warczał, a Arthur ani razu się nie uchylił.
Nauczył się bezbłędnie przepowiadać, co Eames może powiedzieć, zrobić lub chcieć, zanim on sam zdążył o tym pomyśleć. Nie mógł sobie niczego zarzucić. Owszem, zdarzało się, że musiał znosić przypływy i odpływy gniewu nauczyciela wraz z resztą klasy, ale przynajmniej miał pewność, że nie był celem jego ataków.
Tylko ich przyczyną.
W ciągu tych kilku tygodni po… wycieczce do teatru Arthur wyznaczył sobie małe cele i zadania do osiągnięcia, co pozwalało mu pozostać przy zdrowych zmysłach. Jak zwykle wychodził na bieżnię, ale tym razem biegał ze stoperem, chcąc sprawdzić, jaką trasę uda mu się pokonać w przeciągu ustalonego czasu. Wieczorami pływał, najpierw kilka długości na rozgrzewkę, następnie przechodził do trenowania swojego wciąż nędznego motylka, a na koniec szedł do siebie, by zmierzyć się z przepisami ze swojej nowo kupionej książki kucharskiej.
Gotowanie sprawdzało się całkiem nieźle jako terapia zajęciowa, ale większość dań pozostała nietknięta, bo nad wszystkim, co robił, wisiało niczym miecz Damoklesa hasło
NIE MYŚLEĆ O EAMESIE.
Jakoś przez to przejdę — z czasem będzie bolało mniej — jeszcze tylko ta jedna lekcja, dzień, tydzień — dam sobie radę — TYLKO. SIĘ. TERAZ. NIE. ZAŁAMAĆ.
Wyprostowany jak struna, ze wzrokiem skupionym na tym, co chciał osiągnąć, bardziej ambitny niż zwykle, Arthur parł naprzód i prawie nigdy nie oglądał się za siebie.
Prawie.
…
— Arthur.
Zesztywniał, zaskoczony głosem Eamesa. Skulił ramiona pod lodowatym podmuchem wiatru.
— Arthur, wsiadaj. Chyba powinniśmy porozmawiać, jak myślisz?
Było mu zimno i czuł się paskudnie, zmęczony nieustannym robieniem tego, co należało dla człowieka, który najwyraźniej nie potrafił zostawić go w spokoju.
— Jasne — powiedział ironicznie i wsunął się niezgrabnie do wnętrza samochodu.
— Dokąd cię zawieźć? — zapytał Eames uprzejmie.
Ręce Arthura drżały z powstrzymywanej potrzeby dotknięcia wszystkiego, co znajdowało się w ich zasięgu, jakby nie mógł uwierzyć, że naprawdę znów siedzi w sedanie.
— Wszystko jedno, byleby dalej stąd — mruknął i zapatrzył się w przesuwającą się panoramę za oknem, dopóki nie zatrzymali się przed jego domem. — Wejdziesz? — wyszeptał i zamknął oczy, przerażony dźwiękiem otwieranych drzwi po stronie kierowcy.
Eames powoli wspiął się za nim po schodach i stanął obok, gdy Arthur przekręcał klucz w zamku.
— Ładnie tu u ciebie — powiedział, kiedy weszli do mieszkania.
Usiedli razem na kanapie, obaj sztywno wyprostowani, z dłońmi na kolanach i wzrokiem skierowanym przed siebie. Arthur stwierdził, że formalność ich zachowania jest zbyt bolesna.
— Tęskniłem za tobą — szepnął i zamknął powieki, słysząc westchnienie Eamesa.
— Nie powinienem tu być, Arthurze — odpowiedział miękko.
Arthur przełknął łzy, które gwałtownie napłynęły mu do oczu.
— Nie mogę znieść twojego wzroku — powiedział z rozpaczą. — Wiesz, że kiedyś, gdy na mnie patrzyłeś, zawsze się uśmiechałeś? Nawet jeśli tylko samymi oczami… Zawsze był w nich uśmiech. A teraz patrzysz na mnie jak… jak…
— Nie powinno mnie tu być — powtórzył Eames niskim, poważnym głosem. — Dlaczego tu jestem?
Arthur z całej siły zacisnął powieki i zadygotał, czując na policzkach gorące strużki nieposłusznych łez.
— Nie brakowało ci mnie
ani trochę?
— Arthur. — Ton Eamesa był teraz ostry, zaalarmowany. — JAK JA SIĘ TU ZNALAZŁEM?
Arthur zmarszczył czoło.
— Ty po prostu… — zamilkł nagle, przypominając sobie kolejno zdarzenia całego dnia. Łzy wciąż spływały mu po twarzy.
O nie… Nie.…
Arthur otworzył oczy.
Usiadł powoli i wbił wzrok w ciemność swojej sypialni.
3:58. Niewzruszona zieleń cyferek w mroku.
Arthur wpatrywał się w tarczę budzika przy łóżku, dopóki urwany, głośny oddech nie uświadomił mu, że płacze również na jawie.
— Cholera jasna.
Wyplątał się z pościeli i chwiejnym krokiem przeszedł na środek pokoju. Zatrzymał się i mocno potarł twarz, wodząc spojrzeniem między pustą kanapą-zdrajczynią a swoim łóżkiem-oszustem.
— Cholera — powtórzył gorączkowym szeptem i, złapawszy ręcznik i kąpielówki, wybiegł na basen.
Pływał w samotności do chwili, kiedy matka wstała i dołączyła do niego. W ciszy i skupieniu pokonywali razem jedną długość basenu za drugą, zanim nadszedł czas, by rozpocząć nowy dzień.
+++
Arthur zamknął oczy i pozwolił swojemu ciału drżeć w rytmie uderzeń serca. Stał w stożku scenicznego światła, którego ciepło okrywało go jak gruby koc i przenikało aż do kości.
— Ale jestem wykończony — szepnął do siebie, niezdolny do przefiltrowania własnych myśli, zanim spłynęły mu na usta.
Zmusił się do uniesienia powiek, kiedy usłyszał, jak Eames wybiega zza kulis, i kolejny raz przybrał uważną minę.
— Dobra… Przeklęta kurtyna znów się zacięła, więc zostajemy na przodzie sceny, jasne? Arthur, zaczynaj od początku drugiej sceny, akt piąty. Zobaczymy, czy uda nam się dociągnąć do końca, zanim ta cała sala zawali nam się na łeb. Dalej.
Arthur zaczerpnął głęboko tchu, zrobił krok naprzód, skupiony na Petersie — swoim Horacym — i zaczął deklamować o nędznym (najwyższy czas) losie Rozenkranca i Gildensterna, starając się zapanować nad ołowianym zmęczeniem i natrętnym, gryzącym smutkiem, który zadręczał go od momentu przedwczesnego przebudzenia.
Trochę trudno było mu dopasować gesty do znacznie zredukowanej przestrzeni na scenie, ale że po próbie czytanej każdy ruch stanowił bonus, pracował z tym, co miał do dyspozycji. Próbował oddać narzucone ograniczenia jako pełne smutku usprawiedliwienie Hamleta za popełnione czyny, nawet jeśli miałoby to oznaczać w efekcie jego śmierć.
— Nie! Od nowa, Wright. Już to przecież przerabialiśmy. Owszem, on się nadal kontroluje, ale coraz gorzej mu to wychodzi. Jest w równym stopniu nieobliczalny, co wytrwały w dążeniu do celu, więc pokaż mi coś z tego cholernego konfliktu, dobra?
Pobudzony temperament Eamesa dawał o sobie znać również w wymowie: spółgłoski w jego ciętych słowach brzmiały ostrzej, a samogłoski okrąglej, bardziej brytyjsko niż zwykle. Arthur przełknął ślinę i kiwnął głową. Zaczął od początku, czując drżenie opuszczonych luźno rąk.
Dotarł do przeprosin Hamleta, trudnych, ale płynących z serca. Z uśmiechem wykrzywiającym mu rysy spięte od ukrywania trosk — Hamleta i własnych — już wyciągał rękę do Laertesa, gotowy do pojednania z nim, gdy nagle zniecierpliwiony głos Eamesa brutalnie zakłócił jego koncentrację.
— Wright! Stop, stop, natychmiast. — Nauczyciel wyrzucił z siebie potok cichych przekleństw, stłumionych jeszcze bardziej, kiedy przesunął dłońmi po twarzy w geście irytacji, krążąc w cieniu kulis jak wściekły tygrys po klatce. — Powiedziałem konflikt, a nie przeświadczenie. Hamlet próbuje wytłumaczyć się z
morderstwa, na rany boskie. Przyjacielski uścisk dłoni raczej nie załatwi sprawy, do jasnej cholery. Ale wciąż się stara i mówi szczerą prawdę, chociaż robi to z wielkim wysiłkiem i jakby wbrew sobie. Żałuje swojego czynu, ale zabił człowieka i to go zmieniło. Widzowie muszą zobaczyć walkę między Hamletem takim, jakim usiłuje być, a takim, którym się stał, więc, do diabła, skończ wreszcie z tą swoją przeklętą rutyną cyborga i pokaż mi trochę uczucia, dobra?!
Arthur, który cofnął się już w połowie wybuchu Eamesa, omal nie załamał się na dźwięk wciąż znienawidzonego przezwiska. Przywołał się do porządku i zdobył na krótkie skinienie głowy, dobrze wiedząc, w jakim kierunku powędrowały wszystkie spojrzenia. Cisza, która zapadła nagle na sali — nie licząc dobiegającego z mroku stłumionego chichotu Maurice’a i jego orszaku — podkreśliła tylko następne niecierpliwe westchnienie Eamesa.
— Słuchaj, ja wiem, że wszyscy bardzo się staramy, ale prosiłem o intensywność uczuć, a ty zamiast tego prezentujesz mi
emocjonalne zatwardzenie. Rozumiesz mój problem, skarbie?
Śmiech dobiegający z okrytych ciemnością odległych miejsc na widowni przybrał na sile i Arthur poczuł, jak coś pali go w środku. Nie chodziło o ból wywołany tym topornym sarkazmem (choć, oczywiście, bolało okrutnie), tylko o to, że… jak on mógł?
Jak on ŚMIAŁ?Arthur zmrużył oczy i jeszcze raz kiwnął ostro głową w kierunku majaczącej w cieniu sylwetki nauczyciela.
— Tak, panie profesorze — szczeknął i powrócił do pozycji wyjściowej. I jeżeli Peters syknął, kiedy Hamlet potrząsnął mocno jego dłonią, przepraszając go z głębi swojego udręczonego konfliktami i złamanego serca, to trudno, miał pecha.
Koniec próby przebiegł w porównaniu z tym znacznie spokojniej. Eames był rozczarowany, że nie mieli miejsca, by przećwiczyć wynoszenie ze sceny Arthura i innych
trupów, ale przynajmniej teraz kierował swoje złośliwe uwagi wyłącznie do zespołu technicznego, któremu nadal nie udało się naprawić zaciętej kurtyny ani podnośnika do zmiany dekoracji mimo gorących słów „zachęty” ze strony reżysera.
Arthur dostrzegł bladą twarz Ariadne pomiędzy innymi, gdy tylko opuścił krąg światła. Wyraźnie widział w jej oczach chęć pocieszenia i determinację, by zabrać go stąd jak najszybciej, ale potrząsnął głową, nie spuszczając z niej twardego wzroku. Zmarszczyła brwi i odeszła w towarzystwie Helen i paru innych dziewczyn.
Pomógł ustawiać krzesła i składać rekwizyty. Skrzywił się, gdy technicy przestawili główny jupiter na ostry, końcowy błękit (efekt dość dramatyczny, ale korzystny jako sygnał do zaciągnięcia kurtyny, jak utrzymywał Eames) i uciekł przed jego blaskiem za kulisy, wciąż szukając następnego zajęcia dla swoich niespokojnych, roztrzęsionych palców.
I wtedy nagle znalazł się twarzą w twarz — i sam na sam — z Eamesem.
Nauczyciel, który przykucał pod przeciwległą ścianą i z gniewnym mamrotaniem zbierał coś, co wyglądało na zapomniane filtry do reflektorów, uniósł wzrok i jeszcze bardziej zmarszczył brwi na widok Arthura skąpanego w blasku jaskrawoniebieskiego światła. Wstał z westchnieniem, zrezygnowany, choć jego mina zdradzała jeszcze ślady niedawnej irytacji. Wygiął usta, kiedy Arthur zbliżył się do niego, cicho i zdecydowanie.
— Posłuchaj, skarbie, wiem, że wydaję ci się teraz surowy… — zaczął i urwał, gdy Arthur złapał go oburącz za kołnierz i cisnął nim o ścianę z furią, jakiej nie doświadczył jeszcze nigdy w całym życiu.
— NIE — wysyczał chrapliwym z wściekłości głosem, nie zwracając uwagi na przemykający po twarzy nauczyciela cień gniewu. Eames złapał go za nadgarstki i ścisnął tak, że zabolało, ale Arthur nie przestawał przypierać go do ściany, twarz w twarz, oko w oko. — Nie. Mów. Tak. Do. Mnie. Nie odzywaj się do mnie w ten sposób, nie używaj nigdy więcej tego…
słowa, skoro wiesz… jak ja…
Arthur przerwał sam sobie westchnieniem przerażenia i poczuł, jak uchwyt Eamesa słabnie w jednej chwili. Odwrócił buchające złością spojrzenie w bok, gdy nauczyciel zacisnął powieki, jakby nie mógł znieść brzmienia tego stłumionego jęku. Ręce Eamesa zsunęły się w dół i spoczęły przez jeden krótki moment na jego biodrach, ale Arthur już oderwał się od niego i przebiegł dzikim wzrokiem po otaczających ich cieniach w poszukiwaniu potencjalnych świadków. Nie znalazł niczego oprócz przyjaznej tajemnicom ciemności, rozproszonej błękitną poświatą, która tylko podkreślała żal widoczny w otwartym, szaroniebieskim spojrzeniu.
Arthur przełknął ślinę i zrobił następny krok w tył, a potem jeszcze jeden. Nie spuszczał oczu ze zmiętego kołnierzyka koszuli Eamesa, czując, jak ulatniają się ostatnie resztki jego złości.
— Nazywaj mnie cyborgiem, robotem, Pinokiem, porażką, czym sobie chcesz — odezwał się prawie spokojnym tonem. — Ale nie…
Nie potrafił wymówić tego na głos. Wzrok nauczyciela przeniósł się na jego wykrzywione z bólu usta i nie pozostało mu nic innego niż odwrócić się do Eamesa plecami, zanim zobaczy, jak jego wargi układają się do słów błagania, które tak bardzo pragnął wyszeptać. Wyprostował się, odsunął kurtynę i wyszedł w mrok i chłód, kierując kroki w stronę parkingu, tam, gdzie Ariadne czekała na niego z cichym wsparciem i kubkiem parującej kawy.
+++
Tej nocy śniło mu się, że jest za kulisami. Słyszał głosy, wzywające go nieprzerwanie na scenę. Błękitne światło przedzierało się przez szparę w kurtynie i padało w kąt, w którym stał z twarzą przytuloną do szyi Eamesa, opleciony jego ramionami — i czekał, aż ktoś złapie za brzeg kurtyny i odsłoni ją zupełnie.
Skarbie, szeptał Eames desperacko w jego ucho i Arthur drżał, obejmując go jeszcze mocniej.
Skarbie.
Zdawało mu się, że sen ciągnie się przez całą noc, że tych kilka nieprzytomnych chwil trwa tyle co godziny, więc gdy otworzył oczy na uporczywe brzęczenie budzika, nie był w stanie powrócić do świata jawy. Walnął ręką w guzik z funkcją drzemki i z powrotem wcisnął twarz w zapraszająco nagrzaną poduszkę. Błękitny blask jeszcze raz rozjarzył się pod jego powiekami.
Gdy wreszcie zmusił się do otrząśnięcia z resztek snu i skonfrontowania z rzeczywistością, okazało się, że zachowanie Eamesa nabrało bardziej stoickiego charakteru, a po klasie zaczęła krążyć fala gorących plotek o jego raptownej zmianie kursu z wybuchowego na refleksyjny.
Arthur wzruszał ramionami, gdy pytano go o zdanie na temat najnowszego zachowania nauczyciela, ale po dokonaniu pewnej ostrożnej obserwacji stwierdził z tępym smutkiem, że Eames ma dla świata tylko trzy (przerażająco znajome) rodzaje uśmiechów i że żaden z nich nie przewiduje udziału jego oczu.
— Najwidoczniej trochę się uspokoił — podsumowała Ari tonem wyrażającym taką oczywistość, jak gdyby zakładała, że Arthur od razu domyśli się, o kim mowa. — Przynajmniej przestał tyle wrzeszczeć.
Arthur odgryzł kawałek kanapki i przeżuwał długo w zamyśleniu, po czym powoli kiwnął głową.
— Na to wychodzi — zgodził się i skupił na jedzeniu.
Robot, pomyślał, obserwując ukradkiem, jak Eames rozmawia z innymi uczniami i nauczycielami. Zastanowił się mimochodem, na kogo z nich dwóch Eames złościł się tak naprawdę — na Arthura czy siebie samego.
+++
Tego dnia Arthur wybrał się na boisko mimo lodowatego deszczu, odrętwiały po całym dniu noszenia na twarzy maski niewymuszonej obojętności. Oczy bolały go z wysiłku odwracania wzroku od Eamesa poza momentami, w których wypadało na niego patrzeć. Palce zesztywniały od ciągłego zaciskania w pięści, żeby powstrzymać się przed wyciągnięciem rąk i porwaniem go w objęcia.
Ariadne siedziała na trybunach, przyglądała się mu i czekała, aż skończy biegać i będzie mogła zawieźć go do domu. Ale chociaż był jej wdzięczny za niewzruszone wsparcie, z całego serca wolał, by znalazła się teraz setki mil stąd, ponieważ najdrobniejszy z jej ruchów przyciągał jego wzrok w kierunku ławek, tak jakby Arthur wciąż mógł oczekiwać, że zobaczy tam Eamesa, po dawnemu obserwującego, czekającego, dokładnie jak wtedy, tamtego dnia, kiedy Arthur posłuchał głosu swojego serca, wszedł na trybuny i stanął przed nim.
Nie spiesz się, skarbie… Mogę zaczekać.Arthur prychnął i skoncentrował się wyłącznie na kawałku bieżni przed sobą, zdecydowany wyprzeć ze świadomości zarówno obecność Ariadne, jak i wspomnienia, z jednym celem przed oczami: pędzić w maksymalnym tempie i do utraty sił. Deszcz spływał po jego skórze, nogi pracowały wytrwale, oddech palił w płucach. Przyspieszył, sięgając własnych granic. A potem przyspieszył
bardziej.
Pod koniec trzeciego okrążenia spróbował wydłużyć krok i pobiec jeszcze szybciej. Mięśnie odwrzasnęły bólem, ale nie odmówiły posłuszeństwa. Wciąż niosły go naprzód rozpaczliwą resztką energii, gotowe pomóc Arthurowi osiągnąć cel, zrobić wszystko, by poczuł się mniej bezsilny, mniej podobny do zepsutej marionetki — tak jak przysiągł to sobie pod domem Eamesa, zanim zaczął miotać się bezradnie w jej doszczętnie zaplątanych sznurkach.
Pokonał wiraż i wbiegł na ostatnią prostą, łapiąc oddech otwartymi ustami, i nagle oślepiła go eksplozja białego światła. Potknął się, stracił równowagę i upadł. Niesiony siłą rozpędu przekoziołkował kilkakrotnie po twardej tartanowej nawierzchni, wciągając głowę w ramiona i próbując osłonić się przed najgorszym.
— ARTHUR?!
Paniczny krzyk Ariadne dotarł do jego uszu w chwili, gdy znieruchomiał z czołem na mokrej i zimnej bieżni. Leżał, dyszał i szczękał zębami, a całe jego ciało dygotało pod wpływem gwałtownego szoku. Nieprzejęty niczym deszcz nadal bębnił o jego skórę.
Powoli wyciągnął ramię i wsparł się otwartą dłonią o chropawą nawierzchnię. Wytężył mięśnie, odepchnął się i podniósł na kolana z jękiem, który prawie natychmiast ustąpił miejsca cichemu, pozbawionemu radości śmiechowi.
— Nie mogę robić sobie tego bez końca — szepnął i zamknął oczy, żeby uchronić je przed spływającymi po twarzy strużkami. Wsłuchał się w siebie, chcąc ustalić, co boli go najbardziej. Uśmiechnął się ponuro, kiedy doszedł do wniosku, że ucierpiały zaledwie rzepki i piszczele.
Odchylił się w tył na tyle, by usiąść, i patrzył na Ariadne, która gnała po drugiej stronie barierki w kierunku wyjścia na boisko — zbyt mała, żeby jednym skokiem przeskoczyć ogrodzenie, tak jak robił to on sam. I kiedyś — Eames.
Eames, westchnął w duchu, zadrżał i zacisnął szczęki. Spojrzał przed siebie, czując odnawiający się ciężar w piersi.
Naprawdę powinien z tym przestać. W tym stanie wszystko, absolutnie wszystko zdawało się przypominać mu Eamesa, ale dopóki miał jeszcze nad tym odrobinę kontroli…
Westchnął ponownie i ze smutnym uśmiechem przesunął dłonią po śliskiej, wysłużonej bieżni.
— Żegnaj, moja kochana — mruknął i podniósł się na nogi, po czym poddał oględzinom otartą do krwi skórę na łydkach i kolanach.
Ariadne podbiegła do niego chwiejnym krokiem i zatrzymała się, dysząc ciężko.
— Boże drogi, Arthur, nic ci nie jest? Jejku, strasznie przepraszam, nie miałam pojęcia, że flesz będzie aż tak ostry. Przepraszam. Stało ci się coś? — wyszlochała i chciała obmacać jego rany, ale zdążył ją ubiec. Odepchnął jej ręce zdecydowanie, ale bez gniewu.
— Uspokój się, wszystko w porządku. Serio. Biegłem za szybko jak na taką pogodę. To nie twoja wina. No przestań. — Przytulił ją mocno i niezgrabnie poklepał po głowie, czując, jak jej łzy dodatkowo moczą mu koszulkę. — Hej, jestem cały i zdrowy, dobra?
Oderwała się od niego, skinęła głową i szybko otarła oczy. A potem spiorunowała go wzrokiem, jakby zawinił wszystkim jej troskom.
— Naprawdę nic ci się nie stało? — Pociągnęła podejrzliwie nosem.
Arthur uśmiechnął się blado.
— Naprawdę — skłamał lekko i skierował Ari z powrotem do wyjścia, a sam pokuśtykał z sykiem bólu na bok bieżni po swoją torbę, wodę i bluzę z kapturem. — I tak miałem zamiar przerzucić się na pewien czas tylko na pływanie.
Wciąż kulał, gdy opuszczali boisko. Ariadne wysłuchała jego łagodnej reprymendy na temat bezsensownego uporu, z jakim robiła mu zdjęcia, i próbowała bronić się argumentem o wyczuciu artysty dotyczącym tego, co może osiągnąć rangę sztuki. A podczas gdy mówiła, Arthur zwalczył chęć obejrzenia się w tył. Miał niemal pewność, że ciemny kształt, który dostrzegł wysoko na trybunach, był tylko złudzeniem optycznym wywołanym pogodą i jego własnymi mrzonkami.
A zresztą to i tak nie grało roli.
Musiał patrzeć przed siebie.
Koniec rozdziału siódmego1 Quiche to rodzaj nadziewanego pikantnego ciasta, bardzo popularnego we Francji.
2 Haiku to tradycyjna japońska forma poetycka. Są to krótkie, przeważnie żartobliwe wiersze.