Stanęło na tym, co widzicie. Nie jestem stuprocentowo przekonana, czy wybrałam dobrze — w innym przypadku tego wstępu by po prostu nie było — i zdaję sobie sprawę, że część z Was skrzywi się z niezadowoleniem, ale znalazłam się najbliżej tego, co chciałam osiągnąć: jedno krótkie słowo, oznaczające kogoś szczególnego.
Tłumaczenie betuje Aevenien, którą w razie potrzeby wesprze Lasair. Rozdziały są długie (dzisiejszy zdecydowanie należy do najkrótszych), dlatego aktualizacje będą pojawiać się raz na 18-21 dni. A teraz zamykam paszczę i życzę Wam przyjemnej lektury!
EDIT:
Wiecie co, doszłam do wniosku, że Gollum też prawie-człowiek (Macko, nie bij, ja noszę okulary) i idąc za impulsem wygenerowanym przez Miss Black wracam do roboczego, niemal opublikowanego tytułu.
Skarb jak dla mnie załatwia dwie rzeczy naraz: odpowiada w większym stopniu niż Jedyny czułemu słówkowi oryginału i bardzo ładnie wplata się w tkankę opowiadania

Bardzo przepraszam, że dezorientuję Was niczym reżyser zmieniający obsadę w połowie projektu (oczywiście w skali mikro), ale powiem Wam uczciwie, że uff, poczułam się lepiej.
Tytuł i link do oryginału: Pet
Autor: ladyvader
Zgoda na tłumaczenie: jest, życzliwa i entuzjastyczna
Beta: Aevenien i Lasair
Gatunek: High School AU
Rating: NC-17
Ostrzeżenia: Relacja uczeń – nauczyciel, całość raczej z życia wzięta, raz smutno, raz wesoło, ale na pewno bez nagłych a tragicznych zejść głównych bohaterów. Brak konwencji filmowej, chociaż autorka sypie znanymi cytatami i bryka sobie beztrosko, na przykład przy doborze nazw ulic

Czasem niełatwo być ulubieńcem nauczyciela
Nie, nie stój tak blisko mnie
(The Police, „Don’t Stand So Close to Me”)
SKARB
Rozdział pierwszy
Arthur biegł.
Systematycznie pokonywał jedno okrążenie za drugim, a jego mięśnie odpowiadały przyjemnym bólem.
Biegł szybko, jak zawsze. Kiedyś, dawno temu, zanim jeszcze wyszło na jaw, że Arthur nie jest zainteresowany sportową rywalizacją, jego trener często porównywał go do źrebaka w pełnym galopie.
Wywiązywał się z każdego zadania, jakie przed nim stawiano, osiągał każdy wyznaczony przez siebie cel. Zdawało się, że rzeczy, którym nie potrafiłby sprostać, wręcz nie istnieją — ale bieganie? Bieganie tłumiło dudniące w głowie głosy i wyciszało jego pracujący nieustannie na wysokich obrotach mózg, dzięki czemu mógł przełączyć go na przyjemny, jałowy tryb. Nie, absolutnie nie czuł się przytłoczony życiem, po prostu uwielbiał trudne wyzwania pełne skomplikowanych detali, rzucał się na nie ochoczo, szlifował się przy ich pomocy, ale bieganie przynosiło mu spokój.
Bieganie było czymś, co robił tylko dla siebie.
Nie zadaniem.
Odkąd skończył piętnaście lat, codziennie po ostatnim dzwonku udawał się na boisko i biegał, dopóki jego umysł nie ochłonął, a ciało nie pulsowało ze zmęczenia. Zazwyczaj kilka okrążeń wystarczało, niekiedy cięższy dzień wymagał paru dodatkowych, ale dziś, dziś miał ich już za sobą siedem i nie zanosiło się na rychły koniec.
Nie, jak długo ON tam siedział.
Był przeddzień rozpoczęcia roku szkolnego, ostatniego, jaki czekał Arthura. Już lata temu zawarł umowę z dozorcą szkoły, Halem, dzięki której mógł korzystać z boiska nawet podczas przerw w nauce. Musiał tylko pamiętać, żeby zamykać za sobą bramki, jeśli Hal wychodził przed nim, i pozostawiać prysznic w przyzwoitym stanie — co oczywiście było standardem Arthura.
Zdążył już przebiec równowartość dobrych sześciu piosenek, kiedy zauważył mężczyznę na trybunach.
Początkowo nie poświęcił mu prawie żadnej uwagi, w końcu lekcje miały zacząć się już jutro i większość kadry nauczycielskiej była na miejscu, przygotowując się do niewątpliwego horroru, który na nią czekał. Jednak z każdą pokonaną rundą Arthur czuł coraz większe mrowienie na skórze, tak że wkrótce ledwo powstrzymywał się przed jawnym gapieniem się na sylwetkę rysującą się niewyraźnie w zasięgu jego wzroku.
Nie mógł się upewnić bez zdradzenia swojej ciekawości, ale zdawało mu się, że nieznajomy podąża za nim oczami przez całą długość stadionu. Już zbierał się w sobie, by spojrzeć na niego otwarcie (i na tyle dumnie, na ile pozwalał mu stan, w którym ociekał potem i dyszał z wysiłku), gdy stwierdził, że trybuny są puste.
Ze zmarszczonym czołem ruszył pod prysznic. Przez całą drogę próbował nie roztrząsać faktu, że podwoił swoją zwykłą trasę dla dziwnie intrygującego wrażenia bycia obserwowanym przez obcego człowieka.
+++
Pierwszy dzień nauki wstał jasny i czysty: jedno z wrześniowych ech sierpnia odbijających się od bezkresnego błękitu nieba, ale podszyte coraz głośniejszym szeptem października. Arthur poczuł nagłe uderzenie nostalgii towarzyszące świadomości, że oto zbliża się koniec jego szkolnych lat. Gwałtownie zatęsknił za kredkami i farbkami wodnymi — on, który już za kilka dni obchodził swoje osiemnaste urodziny i od małego nie mógł się doczekać wolności związanej z dorosłością. Teraz na sam widok przepastnego błękitu za oknem zapragnął wybiec na zewnątrz, paść na trawę i marzyć, kim zostanie, gdy będzie duży (astronautą, żołnierzem, rycerzem — Jedi albo zwykłym — strażakiem, kowbojem, płetwonurkiem, kimkolwiek zapragnie).
Zamyślony, zapatrzył się w niebo dzieciństwa tęsknym, zamglonym wzrokiem, co w dziwny sposób odcięło go od odgłosów klasy. Pozostał tak, pogrążony w przyjemnych mrzonkach z podbródkiem opartym na dłoni, i nie ruszył się nawet wtedy, gdy pozostali uczniowie wybuchnęli śmiechem.
— Wright?
Zagapionemu w przestrzeń Arthurowi wydawało się, że czuje zapach trawy i chłodny podmuch świeżego powietrza.
— Wright?
Jak to leciało w tym głupim filmie, który Ari tak uwielbia? Aaa, wiązanka nowiutkich ołówków1, tak to brzmiało, dokładnie i… W polu widzenia Arthura pojawił się nagle okryty białą koszulą tors.
— Pięknie… Czyż to nie mój maratończyk?
Arthur zamrugał, skupiając wzrok na stojącym przed nim mężczyźnie (Czy to nie był czasem brytyjski akcent?), który, z białą koszulą mniej lub bardziej starannie wetkniętą za pasek klasycznych spodni, patrzył na niego z uśmiechem i ramionami skrzyżowanymi na piersi.
— Prze… przepraszam? — Arthur usiadł prosto, autentycznie zbity z tropu widokiem nieznajomego tuż przed swoim nosem.
— Wright, Arthur Wright?
— Tak.
— Więc jesteś, jak przypuszczam, obecny?
Arthur zamrugał ponownie i rzucił podejrzliwe spojrzenie na miejsce pod tablicą, gdzie zwykle siedziała pani Girard-Highes, i gwałtownie oderwał od niego wzrok, słysząc chichot obcego faceta. Nieznajomy odwrócił się i przeszedł na front klasy.
— A teraz, kiedy zapewniłem już sobie pełną i niepodzielną uwagę pana Wrighta, mogę bez przeszkód kontynuować. — W jego uśmiechu kryło się coś łobuzerskiego, nawet jeśli przenikliwe spojrzenie, którym wodził po uczniach, było zdecydowanie poważne. — Pani Girard-Hughes postanowiła rozstać się z pracą na pewien czas i wykorzystać go na: a) wstąpienie w związek małżeński z panem Cobbem oraz b) przygotowanie się do roli matki małego Cobbiątka, i dopóki nie odezwie się w niej potrzeba opuszczenia przytulnego rodzinnego gniazdka, by powrócić do szkolnych rozkoszy, ja wezmę na siebie obowiązek zajęcia się wami, drodzy biedacy.
Uśmiechnął się szeroko, na co klasa jak na zawołanie zareagowała wybuchem wesołości, po części szczerym, a po części noszącym wyraźne oznaki niepokoju słowami nowego, autentycznie angielskiego nauczyciela, nomen omen, angielskiego. Arthur szybko skojarzył żart z maratończykiem i lekko zmarszczył czoło, identyfikując wykładowcę z nieznajomym na trybunach.
— Nazywam się Eames. Poza lekcjami możecie się do mnie zgłaszać w dawnym biurze pani Cobb. Wszelkie pytania bądź sprawy związane z przedmiotem możecie kierować do mnie również za pośrednictwem jej konta internetowego. — Eames klasnął w dłonie i kolejny raz obdarzył klasę jasnym uśmiechem. — No dobrze, a teraz sprawdzimy, co wiecie na temat duchowości i pożądania w literaturze, hmm?
Arthur pochylił się do przodu i znów oparł podbródek na dłoni.
Miał dziwne przeczucie, że w tym roku lekcje angielskiego będą dla niego prawdziwą przyjemnością.
+++
Dwa dni później, podczas długiej przerwy, Arthur w zamyśleniu przeżuwał podeschniętą kanapkę kupioną w kafeterii i próbował dyskretnie obserwować pana Eamesa, który majaczył w tle poza ramieniem Ariadne i konwersował swobodnie przy stole z innymi członkami ciała pedagogicznego.
— Miałaś już angielski z tym nowym? — Usłyszał własny głos, pozornie obojętny.
Nie miał pojęcia, czemu właściwie ją o to zapytał.
— Z Eamesem? — Ari uśmiechnęła się ustami pełnymi soczystego, czerwonego jabłka. — Tak, niezły z niego aparat. Wczoraj zapowiedział, że każdy, kto spróbuje małpować jego akcent i zrobi to źle, oberwie karę. Za to jeśli komuś się uda, może spodziewać się nagrody, z tym że, cytuję, na miłość boską, zajmujcie się tym na przerwie. — Zaśmiała się, kiedy Artur wykrzywił się w odpowiedzi na jej okropną próbę podrobienia brytyjskiej wymowy. — A dlaczego pytasz? Nie miałeś z nim jeszcze zajęć?
Arthur wzruszył ramionami, wciąż nie potrafiąc powstrzymać się od zerkania na szerokie barki nauczyciela.
— Nie. To znaczy tak, ale pomyślałem… Czy on nie wydaje ci się jakoś za młody do tej pracy?
Miał wrażenie, że słyszy zajadłość we własnym tonie i przeklął się w duchu za te pokrętne manewry. Nagle wydał się sobie dziecinny i żałosny w swojej fascynacji Eamesem, którą chciał odnaleźć również u innych.
— Bo ja wiem? — Ariadne też wzruszyła ramionami, bardziej skoncentrowana na drugim śniadaniu niż ich rozmowie. — Ile on może mieć lat? Pewnie jakieś dwadzieścia osiem albo dziewięć. Trudno powiedzieć. Tak czy owak, na pewno ma ich wystarczająco dużo, skoro zatrudnili go w naszym prestiżowym przybytku wiedzy. — Przewróciła oczami, a Arthur zaśmiał się lekko, rozbawiony, ale w jakiś sposób i rozczarowany jej odpowiedzią. — Widziałeś jego zęby? — zapytała nagle, teraz bardziej skupiona na temacie, cisnąwszy szerokim łukiem ogryzek jabłka do pobliskiego kosza. Arthur zmarszczył brwi i nie zdążył nawet ułożyć ust w słowo „nie”, a Ari już trajkotała dalej. — Są koszmarne, jakby żywcem wyjęte z tych wszystkich dowcipów o końskim zgryzie rodziny królewskiej. Z tym, że u niego są wariacko ustawione, możliwe, że ma nawet jeden wykrzywiony albo coś w tym stylu. Nie zrozum mnie źle, nawet z takimi zębami facet wciąż jest o wiele za gorący jak na nasz pokój nauczycielski, no ale sam powiedz, czy ci Anglicy nigdy nie słyszeli o ortodontach?
Arthur zamrugał kilkakrotnie, powoli i równomiernie, naprawdę potrzebując czasu na sformułowanie odpowiedzi że nie, niczego nie zauważył, a potem, lekko odprężony, skierował rozmowę na inne tory.
+++
Osiemnaste urodziny Arthura przypadły na drugi dzień drugiego tygodnia ostatniego roku szkolnego.
Oczywiście nie miało to jakiegoś szczególnego znaczenia — prawie nikt o nich nie wiedział, nie liczyły się też jego zdaniem w ogólnej skali większych wydarzeń — niemniej musiał odbębnić tradycyjną urodzinową kolację z rodzicami, zanim mógł się wymknąć razem z Ari do pani Moore na oglądanie starych filmów i pochłanianie zbyt wielkich ilości ciasta. Możliwe, że był to mało spektakularny sposób celebrowania pełnoletności i Arthur podejrzewał, że jedynie brak regularnych wizyt u manikiurzystki chronił go przed porównaniem z osiemnastoletnią domatorką.
Wrzesień wciąż był ciepły i słodko łagodny, liście powolutku zaczynały odrywać się od gałęzi drzew, a świat niespiesznie przesuwał się przed oczami Arthura, podczas gdy jego stopy bezlitośnie uderzały o twardą powierzchnię bieżni. Wszystko wokół, począwszy od lekko palących promieni zachodzącego słońca i skończywszy na zestawie tytułów w słuchawkach, sugerowało poziom wolności i spokoju obiecywany Arthurowi przez wysiłek rutynowego treningu.
Niestety, zamiast spodziewanego wyciszenia pozostało mu zataczanie kolejnych kółek przy desperackich próbach, by nie patrzeć na trybuny, gdzie znów siedział pan Eames, zajęty czymś, co wyglądało na stosy papierzysk chyboczące się zarówno na jego kolanach, jak i na sąsiednich miejscach.
Arthur zacisnął zęby.
Miał z tym człowiekiem zaledwie parę lekcji, ale już wiedział, po prostu wiedział, że uważa o wiele bardziej niż kiedykolwiek przedtem, że każdą komórką ciała chłonie wszystko, co wychodzi z ust tego faceta (nauczyciela, do jasnej cholery, jego NAUCZYCIELA!) i po raz pierwszy w życiu przeklinał swój genialny spryt, który nakazał mu siadać na lekcjach w ostatniej ławce.
Nie, żeby nauka była dla niego kłopotem, wręcz przeciwnie, radził z nią sobie bez trudu. Nigdy nie schodził do niższego poziomu niż ten między piątką a czwórką (owszem, czasami wypluwał z siebie wykuty na pamięć materiał, ale w końcu był tylko człowiekiem) i w zasadzie mógł sobie pozwolić na niemal-bezczynność i wciąż wywiązywać się z tego, czego od niego wymagano. Ariadne powtarzała, że wiele osób uważało sukces tego stylu za kompletnie niesprawiedliwy i wzbudzający frustrację, ale przecież tak właśnie zdarzało się w szkole średniej, czyż nie?
Angielski był jednym z niewielu przedmiotów, na które Arthur chodził chętnie, jednak nie na tyle, by przesiąść się gdzieś bliżej tablicy. Lubił dawną panią Girard-Hughes. Jej ochoczy uśmiech, śpiewny głos i sportowa elegancja były wręcz czarujące i wciąż czuł nieprzyjemne ukłucie na myśl, że nie zobaczy jej przez swój ostatni rok w szkole.
Z drugiej strony świeżo upieczona pani Cobb nie dysponowała ekscentrycznym, niepokojącym czarem pana Eamesa, którego nie zdołał stłumić nawet nawał przewidzianego do przerobienia materiału.
To było przerażające.
Arthur jeszcze nigdy nie doświadczył równie żałosnego, absolutnego, idiotycznie cielęcego zauroczenia i może nawet byłby w stanie śmiać się sam z siebie, gdyby nie straszne, skręcające wnętrzności uczucie. Ilość zajęć z Eamesem była mocno ograniczona i radość płynąca z nadziei na te kilka nędznych godzin w tygodniu sama w sobie stanowiła wystarczające upokorzenie, nie mówiąc już o wypatrywaniu między lekcjami za człowiekiem, który nawet nie wiedział o jego egzystencji ani o…
— Wright.
Arthur stanął jak wryty, przeklinając się w myślach, ponieważ nigdy nie zatrzymywał się wbrew własnej woli.
Odwrócił się i zaczął nonszalancko rozciągać mięśnie, łapiąc za wyrzucane na przemian w górę stopy, jak gdyby wchodziło to w zakres jego treningu.
— Tak, panie profesorze? — odpowiedział grzecznie, zerkając na Eamesa, który stał oparty o barierkę między trybunami a boiskiem, bez śladu swoich papierów, przypuszczalnie wciśniętych do mocno wypchanej skórzanej torby, przytrzymywanej między biodrem a ramieniem.
Eames miał na sobie swój zwykły strój, koszulę wetkniętą niedbale za pasek spodni. Pojawiająca się od czasu do czasu śmiertelnie brzydka marynarka miała dziś najwyraźniej wolne i Arthur udał przed samym sobą, że rozbiegane stopy same niosą go naprzód, zamiast przyznać, że jest bezradny wobec siły przyciągania płynącej od nauczyciela.
— Należysz do drużyny długodystansowców, Wright? Dopiero co zostałem uświadomiony, że sportowe osiągnięcia tutejszych futbolistów, koszykarzy i ogólnie wszystkich uległy ostatnio, powiedzmy, pewnej stagnacji, więc…?
Arthur uśmiechnął się, spokojny na pewnym gruncie konwersacji.
— Nie, nasi sportowcy nie biorą nawet udziału w żadnych zawodach. Trener wciąż ma nadzieję, że zrobi z tej szkoły kuźnię talentów we wszystkich możliwych dyscyplinach, ale będzie musiał zadowolić się faktem, że gablotka z medalami jest już pełna. To powinno mu wystarczyć do szczęścia.
Oczy Eamesa zwęziły się nieznacznie, wzrok stracił nieco ze swojej wesołości i stał się bardziej przenikliwy niż zwykle.
— Ale ty jednak biegasz, i to codziennie?
Arthur zmarszczył brwi.
— Tak, panie profesorze.
Eames wciągnął głęboko powietrze przez nos i na chwilę zacisnął wargi, a Arthur nagle wolałby nie ociekać potem, mieć na grzbiecie coś innego niż podniszczony sportowy strój, nie musieć odgarniać opadających na oczy kosmyków ani walczyć z rumieńcem cisnącym się na twarz.
— Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem, Wright, siedzącego w ostatniej ławce i zagapionego w przestrzeń wzrokiem wyraźnie mówiącym, że najchętniej poskakałbyś sobie po łączce usianej stokrotkami, a potem dzień w dzień widywałem cię tu, pomyślałem sobie: „dobrze, w porządku, to nic innego niż bezmózgi typ sportowca, radziłem sobie z takimi”. Naprawdę nie spodziewałem się żadnych cudów. Więc jak, Wright, wytłumaczysz mi to?
Gwałtownie zamachał Arthurowi przed nosem jego wypracowaniem o Davidzie Herbercie Lawrensie. Gęsto zapisane białe kartki zafurkotały, przestraszony Arthur drgnął lekko i dopiero po sekundzie zarejestrował jaskrawoczerwoną szóstkę widniejącą obok jego nazwiska, a pod nią cały wysyp podkreśleń, zaznaczeń i komentarzy. O ile mógł odczytać z tej odległości, wszystkie chwaliły genialność jego spostrzeżeń.
Nic wielkiego.
Mniej niż to — małe piwo. Wypracowanie nie sprawiło mu żadnej trudności i prawdopodobnie spokojnie napisałby je na jednej z lekcji tuż przed angielskim, gdyby jego odbiorcą nie był pan Eames, i proszę, oto ono, namacalny dowód uwagi nauczyciela, który wpatrywał się właśnie w Arthura oczami mówiącymi wiem, na co cię stać.
Arthur odchrząknął.
— Nie jestem bumelantem — odparł cicho. — Ja po prostu… lubię biegać.
Szaroniebieskie oczy zmrużyły się odrobinę i nagle okazało się, że Eames znów się uśmiecha, zdradzając krótkim skrzywieniem ust, że tak naprawdę tylko żartował.
— Naturalnie, wszystko w najlepszym porządku, Wright, w końcu każdy z nas ma swoje dziwactwa. Ja, na przykład, nie znoszę pracować w czterech ścianach, dopóki na zewnątrz jest jasno. — Niedbałym ruchem ręki wskazał w kierunku zachodzącego słońca. — Wolałbym jednak, jeśli nie masz nic przeciwko temu, żebyś okazywał trochę większą aktywność na lekcjach, hmm? Skoro wiem już, że nie jesteś opętany pogonią za rekordami, byłoby mi miło, gdybyś porzucił bąkanie pod nosem na rzecz pełniejszych wypowiedzi, zgoda?
Uśmiechnął się jeszcze raz i odwrócił, by odejść, a Arthur, który zbierał się właśnie do swobodnego wyliczenia swoich szkolnych zainteresowań, zastygł z opadłą szczęką.
Ariadne miała rację.
Zęby Eamesa były potwornie krzywe, graniczyły wręcz z beznadziejnym przypadkiem w odniesieniu do standardów wyznaczonych przez młodych i pięknych dwudziestego pierwszego stulecia, ale sparowane z prawie aksamitnymi wargami oraz głębokim głosem nauczyciela sprawiły, że Arthur z wysiłkiem powstrzymał się przed wyciągnięciem ręki, spragniony ukąszenia — ugryzienia — naznaczenia.
Przełknął ślinę i przywołał na twarz zawstydzony uśmiech, którego wymagała sytuacja, usiłując zwalczyć pokusę skrzyżowania dłoni przed kroczem.
— Tak, panie profesorze.
— W takim razie w porządku — rozpromienił się Eames i na dobre skierował ku wyjściu. — Miłego wieczoru, Wright.
Arthur bezwiednie powtórzył pożegnalną formułkę, zastanawiając się, jakim cudem w przeciągu kilku krótkich minut zdołał przejść z etapu bycia żałosnym do bycia ciężko przerażonym. Śledził wzrokiem znikającego z pola widzenia Eamesa, po czym powlókł się do miejsca, w którym odłożył torbę. Podniósł z ziemi butelkę z wodą i wylał całą jej zawartość na swoją głowę.
Ariadne jednak nie miała racji.
Te usta były czystą perfekcją.
+++
Wszystkie klasy, łącznie z maturalnymi, zwołano w tym tygodniu na wielki apel, by przedyskutować możliwości zdobycia sponsorów. Dzięki nim szkoła obiecywała sobie rozbudowanie skrzydła kulturalnego w postaci nowego budynku mieszczącego wszystko od sali muzycznej przez pracownie artystyczne aż po teatr. W ten sposób wysoko notowane Prywatne Liceum im. Dysona miało zapewnić sobie to, do czego dążyło od lat: pozostanie na samym szczycie rankingów.
Krążyły słuchy, że starano się o pieniądze z wyprzedzeniem o dobre kilka lat. Nie można było liczyć wyłącznie na szczodrość rodziców, którzy słono płacili za edukację swoich dzieci w poczuciu, że robią już dla szkoły wystarczająco dużo. Z drugiej strony jej stare mury, choć piękne i majestatyczne, wymagały całej masy robót, aby zachować swoją prawie nierealną atmosferę zamku z bajki, nie wspominając o sumach potrzebnych na wzniesienie zupełnie nowego, doskonale wyposażonego budynku.
Okazją do popisu miała być gala na koniec roku szkolnego, uczniowie dostali więc czas do maja na zaprezentowanie swoich umiejętności w taki sposób, żeby wszyscy zaproszeni goście — rodzice potencjalnego świeżego narybku plus różnorodne sławy i dygnitarze — z pełnym przekonaniem dobrze zainwestowanych pieniędzy wystawili czeki na zawrotne sumy. Planowane koncerty, spektakle i wystawy powinny wypaść tak znakomicie, by każdy bez wyjątku rodzic zapragnął wpisać swoje dziecko na listę kandydatów do Dysona. Dlatego też zaapelowano do wszystkich uczniów o aktywny udział w tym rzeczywiście sporym przedsięwzięciu, co naturalnie wiązało się z jeszcze bardziej niż zwykle wytężoną pracą, zwłaszcza dla przytłoczonych ogromem materiału maturzystów.
Arthur uśmiechnął się pod nosem, wygodnie oparł o tył krzesła i nieświadomie rozłożył uda, przysłuchując się porywającej mowie pana Eamesa o tym, jak silną przynętą potrafi być sztuka i jak mogliby pomóc przyszłym szkolnym generacjom teraz, gdy to się naprawdę liczyło.
Byłby kompletnie stracił poczucie rzeczywistości, gdyby nie nagłe dziabnięcie w żebro ostrym łokciem Ari i jej wściekły, cichy syk Ciekawe, cholera, ile mam jeszcze harować, i co cię w ogóle tak bawi, Arthur? Zmusił się więc do zmycia uśmiechu z twarzy i odszepnął coś pocieszająco, jednym uchem słuchając jej gniewnych pomruków na temat ciążących na nich obowiązków i podań na studia, drugim zaś chłonąc głos Eamesa, który wyliczał, ile pracy czeka ich w najbliższych miesiącach.
Coś ukłuło go lekko w środku.
Nie wyglądało na to, żeby miał odtąd okazję widywać go zbyt często.
+++
Arthur przysłonił usta dłonią, żeby ukryć rozbawienie, patrząc, jak pan Eames okrąża ławkę Browninga, który nawet nie usiłował ukrywać, że pisze — kolejnego z rzędu — sms-a do Maurice’a siedzącego zaraz za jego plecami.
Możliwe, że w pewnym oświetleniu Eames potrafił wyglądać niewiarygodnie pięknie (pod warunkiem, że się ogolił, chociaż Arthurowi podobał się równie dobrze w wydaniu „dopiero co wstałem z łóżka”), ale jeśli ktoś mu podpadł, gdy miał zły humor, potrafił co najmniej przez tydzień robić paskudne grymasy i jadowite uwagi.
Wybuch gniewu, który trwał właśnie w drugim rzędzie przy ławce Browninga, był rzeczywiście spektakularny. Arthur aż drgnął na widok siedzących w pobliżu winowajcy uczniów, którzy odchylali się od niego jak najdalej w desperackiej próbie wycofania się z linii ognia. Browning wyglądał, jakby był gotów zapaść się pod ziemię, byleby tylko uciec przed coraz nowymi falami sarkazmu.
Zważywszy wszystko, Arthur nie spodziewał się po nauczycielu niczego innego. Nerwy Eamesa musiały być napięte jak struny. Obciążono go odpowiedzialnością za dozór przedstawienia teatralnego będącego częścią otwierającej portfele gali, co w ocenie Arthura nie pozwalało mu na więcej niż zaczerpnięcie tchu między lekcjami a próbami czy co tam jeszcze miał do zrobienia, a już na pewno nie dawało czasu na wysiadywanie na trybunach wokół boiska. Sama ta myśl wystarczała, żeby Arthur już teraz znienawidził całe przedsięwzięcie i nie mieszał się w żadne związane z nim aktywności.
Obrócił się lekko, spod zmarszczonych brwi przyglądając się szarej mżawce za oknem. Zdawało się, że wrzesień nie mógł się doczekać, by w tym tygodniu przekazać wreszcie pałeczkę październikowi: nadciągnął ponury chłód, jakby pogoda chciała ostrzec przed tym, co wkrótce nadejdzie. Nic dziwnego, pomyślał Arthur, że wszyscy wyraźnie sposępnieli i…
— WRIGHT!
Arthur, przepełniony nagłym poczuciem winy, zarumienił się i aż podskoczył, szybko przenosząc wzrok na pałającego złością Eamesa.
— Wydaje mi się, że mieliśmy pewną umowę, Wright, prawda? — Nauczyciel mówił cicho, tonem ocierającym się o groźbę, i Arthur musiał się mocno skoncentrować, żeby nie jęknąć na widok rozczarowania we wpatrzonych prosto w niego stalowoszarych oczach.
— Przepraszam, panie profesorze — powiedział i zaczerwienił się jeszcze bardziej.
Eames zacisnął wargi tak mocno, że pobielały niemal zupełnie, i odwrócił się do klasy plecami z czymś w rodzaju zmęczonej furii.
— Pytałem właśnie, czy ktoś z was przygotował już materiały do dyskusji o współczesnym pojęciu duchowości, ale zdaje się, że każdy, tak jak ty, Wright, zostawił swój mózg gdzieś na zewnątrz, w związku z czym będziemy musieli przesunąć wszystko na…
— Mam materiały, panie profesorze.
Wsparte o biodra Eamesa palce zabębniły raptownie. Odwrócił się ponownie twarzą do Arthura.
— Tak więc, Wright — zamruczał, a jego ton i oczy, choć towarzyszył im nikły uśmiech, przepełniło nagle coś zastraszającego. — Na co jeszcze czekasz? Zaczynaj.
Arthur przyciągnął bliżej notatki i już otwierał usta, gdy znów powstrzymał go głos Eamesa.
— Wstań. Jeśli można prosić.
Coś na kształt tremy — ale o wiele potężniejsze, żenująco podobne do podniecenia — przebiegło Arthurowi wzdłuż kręgosłupa. Podniósł się z miejsca, niepewny, czy uparcie wbite w niego oczy nauczyciela wyrażają naganę, czy też pochwałę.
— Do dyskusji na temat ominiscencji i poświęcenia duchowego przygotowałem następujący wiersz — rozpoczął Arthur zeschniętymi nagle wargami, wciąż nie zaglądając do referatu trzymanego w bezwładnej, opuszczonej wzdłuż biodra dłoni.
Starannie wyrecytował poemat, źródło swojej inspiracji, usiłując nie czerwienić się przy fragmentach, które tak łatwo przywodziły mu na myśl pana Eamesa. Potykał się o słowa, a jego nieskupione na niczym spojrzenie błądziło gdzieś nisko nad podłogą klasy, dopóki nie skrzyżował go niezamierzenie ze wzrokiem łagodnie uśmiechniętego Eamesa przy ostatnich, niemal wyplutych z siebie wersach:
— Gdyby deszcz był słowami, potrafił przemówić na twojej skórze, kazałbym ci unieść twarz, prosto pod jego uderzenia. Posłuchaj mojej miłości do ciebie. I idź dalej2.
Arthur odczekał jedno uderzenie serca i odchrząknął, gotów uzasadnić swój wybór. Czuł, jak trzęsą mu się nogi mimo prostego wyzwania, jakie przed nim postawiono. Zanim jednak zdołał zwilżyć wargi, Eames mruknął:
— Duffy. Bardzo ładnie. Czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego Wright zdecydował się przytoczyć w dzisiejszej dyskusji akurat ten wiersz? Arthur, możesz usiąść.
Fischer, rzuciwszy Arthurowi prawie nieśmiały uśmiech, zgłosił się i zaczął mówić, próbując wyjaśnić ten szczególny wybór. Odnosił się przy tym do wyobraźni i stylu, a Arthur stwierdził nagle, że coś zapiera mu dech w piersi i niemal przyprawia o zawrót głowy. Uświadomił sobie, że będzie musiał dokończyć swój wywód, kiedy tylko Eames upora się z odpytaniem innych, ale teraz, teraz mógł pozwolić sobie na to, by tylko siedzieć.
I oddychać.
Ten uśmiech był… Wyglądał jak…
Arthur przełknął ślinę i nakazał sobie zapanować nad rumieńcem.
Wyprostował przed sobą notatki i czekał w gotowości do zreferowania swoich przemyśleń, gdy Eames znów każe zabrać mu głos. Będzie przygotowany na wszystko.
Eames patrzył na niego z taką dumą.
Arthur przetrwał do końca lekcji, odpowiadając na stawiane pytania, bezbłędnie objaśniając swoje tezy i konkluzje dotyczące zarówno tekstu, jak i jego twórczyni, podczas gdy ręce drżały mu pod ławką niczym skrzydła kolibra. Przywitał dzwonek głębokim westchnieniem ulgi i wraz z innymi zabierał się do wyjścia, kiedy znów zatrzymał go ten sam czysty, miękki głos.
— Wright, mogę cię prosić na chwilkę?
Arthur przepuścił przelewający się jak rzeka po obu jego stronach tłum, dopóki w klasie nie pozostał nikt poza nim i panem Eamesem. Ten, oparty biodrem o swój stolik, nie spuszczał z niego wzroku.
Arthur poczuł, jak krew uderza mu gwałtownie do głowy, a desperacja zabarwia każdy oddech i stwierdził, że za nic w świecie nie zniesie utraty satysfakcji, jaka rozkwitała w nim pod tym spokojnym, szaroniebieskim spojrzeniem.
— Ja nie… to znaczy, ja uważałem. Na początku lekcji. To znaczy, tylko na chwilę wyjrzałem za okno, a i to dlatego, bo wydawało mi się, że zanosi się na deszcz, panie profesorze.
Aż skręcił się wewnętrznie. Co za jąkanina.
— Spokojnie, Wright. — Eames uśmiechnął się kojąco. — Obiecuję rozmowę pozbawioną wyrzutów. Po prostu zdziwiłem się… Czy ty nauczyłeś się tego wiersza na pamięć?
Arthur zamrugał.
— Tak. Hmm, nie. Zapamiętałem go, ale… nie specjalnie.
Eames przekrzywił głowę i spojrzał na niego błyszczącym wzrokiem.
— Czyli go przeczytałeś i po prostu zapamiętałeś? Ile razy?
— Ile razy co, panie profesorze?
Eames odetchnął, powoli i równomiernie, a w jego przymkniętych oczach zamigotało coś podobnego do zniecierpliwienia.
— Ile razy przeczytałeś wiersz, Wright?
Buty Arthura zaskrzypiały o podłogę, kiedy przestąpił z nogi na nogę. Dźwięk ten dziwnie kojarzył się z jękiem bólu.
— Nie wiem, panie profesorze. Może z pięć?
Eames zamachał niespokojnie ręką.
— Daruj sobie teraz tego profesora, to nieformalna rozmowa. Więc mówisz, że przeczytałeś wiersz pięć razy tuż przed lekcją, czy też…?
— W ciągu tygodnia, panie pro… panie Eames. Czytałem go przez ostatni tydzień, a dziś, przed lekcją, tylko jeden raz.
Oczy Eamesa rozjarzyły się blaskiem w sposób, który wywołał w Arthurze silną pokusę zrobienia kroku w przód i, oczywiście, natychmiastowe uwzględnienie zabezpieczającej opcji zrobienia kroku wstecz.
— Doskonale — wymruczał nauczyciel.
— Słu… słucham, panie profesorze?
Eames wyprostował się i pokonawszy dzielący ich dystans, zatrzymał się przed Arthurem ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Cienki materiał jego jasnej koszuli napiął się mocno i uwidocznił coś, co wyglądało jak… Czy to mógł być tatuaż?
Arthur omal nie zadławił się własnym językiem, skupiając uwagę na nieidealnie idealnej twarzy Eamesa.
— Jak się zapewne domyślasz, Wright, próbuję właśnie wciągnąć cię do udziału w sztuce, po której spodziewamy się wysypu bardzo długich cyfr na czekach na końcowej gali, jasne? Zdecydowałem się postawić na naszego narodowego barda, jako że, no cóż, facet był geniuszem i nigdy nie przestanie robić wrażenia. Niestety stawia mnie to przed problemem stworzenia doborowej obsady, a z żalem muszę przyznać, że sensownych kandydatów do głównej roli można w tej szkole szukać ze świecą. Czy jak na razie wyrażam się dostatecznie zrozumiale, Wright?
Arthur ściągnął brwi i zwilżył usta.
— Myślę, że tak, panie profesorze.
— Nie zdziwisz się więc, że gdy zobaczyłem dziś młodego człowieka, który z wdziękiem, swobodą i przekonaniem głośno wyrecytował zapamiętany bez wysiłku wiersz, postanowiłem zatrzymać wspomnianego ucznia po lekcji i dać mu dość wyraźnie do zrozumienia, że być może powinien stanąć w światłach rampy?
Arthur nie był do końca pewien, który z nich jest wyższy. Zakładał, że on sam, ale teraz, gdy stał tak blisko nauczyciela, zauważył z lekkim dreszczem, że pozornie odprężony Eames po prostu opuścił barki i w rzeczywistości o kilka centymetrów przewyższał jego szczupłą sylwetkę. Momentalnie wyprostował się w nadziei, że uda mu się zapanować nad rumieńcem.
— Przepraszam… Co?
Eames westchnął i melodramatycznie przewrócił oczami, a potem uderzył obiema dłońmi o odruchowo zesztywniałe ramiona Arthura.
— Teatr, Wright. Przedstawienie. Chcę, żebyś spróbował w nim swoich sił.
Arthur roześmiał się wbrew woli, trzęsąc się pod rękami Eamesa, skupiony bardziej na zwalczeniu potrzeby wykonania kroku w tył (albo, co gorsza, w przód) niż na kontrolowaniu swojego zaskoczenia.
— Ja? O nie. O boże, nie, przykro mi, panie profesorze, naprawdę mi przykro, ale ja nie gram w żadnych sztukach. To mnie nie interesuje. — Eames wydął usta, a Arthur cofnął się tak szybko, że wpadł na stojącą za nim ławkę. — To znaczy, panie profesorze, bardzo dziękuję za propozycję, ale…
— Twoje pierwsze zdanie brzmiało szczerzej — przerwał mu gładko Eames. — Oczywiście doceniam twoją dyplomację, ale wolałbym prawdę, jeśli nie masz żadnych zastrzeżeń.
Zamilkł na chwilę i wbił w niego spojrzenie tak intensywne, że Arthur, oprócz suchości w ustach i dziko dudniącego pulsu (zdradziecka tętnica szyjna!), poczuł się koszmarnie obnażony.
— Ja po prostu… — zaczął i westchnął, cofając się o jeszcze jeden mały kroczek, by zebrać się w sobie i uspokoić ręce oraz głos. — Sam pan powiedział, że oznacza to masę dodatkowej roboty, no i sama gra aktorska… Nigdy o tym wcześniej nie myślałem — wzruszył ramionami. — Nie wydaje mi się, że to coś dla mnie. Przepraszam, ale mój plan jest tak napięty, że… Nie, przykro mi. Nie jestem tym, kto zaspokoi pana potrzeby.
Aż się zwinął, żałując doboru słów, ale uczucie to rozproszyło się szybko, kiedy z nowym gwałtownym rumieńcem na policzkach patrzył, jak Eames niespiesznie przesuwa wzrokiem po jego ciele od stóp aż po czubek głowy, by na koniec, z dziwnym rozbawieniem na twarzy, jeszcze raz spojrzeć mu w oczy.
— Zobaczymy — mruknął, a potem uśmiechnął się szerzej, z całkowitą swobodą wskazując w stronę wciąż otwartych drzwi. — Cóż, to na razie wszystko, Wright. Mam nadzieję, że niebawem powrócimy do tego tematu.
Arthur, posłuszny temu gestowi niczym pies Pawłowa dźwiękowi dzwonka, opuścił klasę, mamrocząc przez ramię nieskładne pożegnanie.
Dopiero w okolicach szatni dotarło do niego, że Eames przyjął jego odmowę z humorem, ale wolał skwitować ten fakt wzruszeniem ramion i przegnaniem z myśli.
Powiedział „nie” i na tym koniec.
+++
Następnego dnia Arthur odkrył monolog Hamleta, wsunięty niedbale do jego szafki.
— O, jakiż ze mnie głąb, jaki ciemięga…3 — szepnął i odgarnął kosmyk opadający na zmrużone oczy, broniąc się przed uśmiechem, który sam wypływał na usta na widok tych słów, tak nieelegancko wciśniętych przez wąską szparę w drzwiczkach. Dyskretnie zwinął kartkę w kulę, z dziwnym przeczuciem, jakby pan Eames obserwował go gdzieś z ukrycia, a potem zamknął szafkę i udał się na następną lekcję.
Po długiej przerwie znalazł kolejny świstek, tym razem z nieco słynniejszym Być albo nie być. Arthur przebiegł oczami tekst monologu, a słowa Umrzeć — zasnąć. — Zasnąć! Może śnić?4 kołatały mu się w myślach nawet wtedy, gdy uniósł wzrok i wiedziony nieznanym instynktem skierował go prosto na Eamesa, który przyglądał mu się z drugiego końca korytarza.
Arthur bez chwili zastanowienia wyciągnął rękę, wciąż ściskającą monolog, i pogroził Eamesowi palcem jak niegrzecznemu chłopcu, jednocześnie potrząsając głową z udawanym rozczarowaniem, po czym przedarł kartkę na dwoje i umieścił jej połówki na powrót w szafce.
Eames wygiął brew z pozbawioną wyrazu miną, o ile można było odczytać z tej odległości. A potem odwrócił się i odszedł, ginąc w kotłującym się tłumie nastolatków. Arthur musiał wziąć się w garść, zanim zdołał ruszyć na następną lekcję, bo przyspieszony oddech rozsadzał mu płuca. Myśl, że wzmożonego zainteresowania Eamesa nie należy tłumaczyć niczym więcej niż frustracją reżysera kompletującego obsadę, została zepchnięta gdzieś na dno świadomości (nie wspominając już o rozumie), a rozbujana wyobraźnia Arthura zaczęła podsuwać mu najdziksze fantazje, torturując go obrazami kawałków papieru wystających zza każdej możliwej szczeliny szkolnego korytarza, prac domowych pełnych zakodowanych rymów między wierszami, rajtuz chowanych w jego torbie gimnastycznej. Oczywiście nic z tego nie nastąpiło. Reszta zajęć potoczyła się jak zawsze, spokojnie i bez najmniejszych przygód.
Po lekcjach wyszedł na bieżnię i przy drugim okrążeniu nie był już w stanie dłużej udawać, że nieprzyjemne kłucie w dole brzucha nie ma nic wspólnego z rozczarowaniem. Prychnął pogardliwie pod własnym adresem i przyspieszył.
Przecież był ponad to, ponad nową, żałosną szarpaninę zmysłów, jak gdyby każdy moment spędzony bez tego człowieka miał mniejszą wartość, jak gdyby Arthur przestał żyć własnym życiem i karmił się egzystencją Eamesa. Maleńki, smutny księżyc krążący po orbicie swojej wspaniałej, jaśniejącej gwiazdy.
— Wright.
Arthur zacisnął szczęki. Zatrzymał się. Wykrzywił.
— Arthur — warknął zadyszany, strząsając przesiąknięte potem włosy z oczu i zapragnął CHOĆ RAZ wyglądać po ludzku, gotowy i przyzwoicie ubrany na ich nieplanowanych pozalekcyjnych spotkaniach.
— Proszę? — zapytał Eames grzecznie, a w jego oczach odbiło się szczere zdziwienie.
Arthur potruchtał powoli w jego stronę, dobrze wiedząc, że szorty, które nosił, wydłużają mu optycznie nogi, a koszulka, choć tragicznie przepocona, pięknie uwydatnia barki. Miał nadzieję, że mina, jaką przybrał na widok Eamesa w skórzanej kurtce, świadczyła o beztroskim rozluźnieniu, a nie zdradzała idiotycznego trzepotu serca.
— Arthur. Mam na imię Arthur. Jeśli wciąż zamierza mnie pan prześladować, równie dobrze może pan zwracać się do mnie po imieniu. — Uśmiechnął się i skrzyżował ramiona na piersi. — To dla mnie? — Skinieniem głowy wskazał na mocno sfatygowaną książeczkę w ręce Eamesa, po czym ze sztuczną rezygnacją wyciągnął po nią dłoń.
— Cóż, Arthurze — odezwał się nauczyciel, z rozbawieniem przeciągając sylaby w jego imieniu. — Co za godna podziwu umiejętność, by nie psuć zabawy. Można by nawet odnieść wrażenie, że zmieniłeś co nieco swoje zdanie?
— Ani trochę. — Uśmiech Arthura zaczął balansować na granicy przerażenia własnymi śmiałymi słowami. — Mam już po uszy męczącego zainteresowania ze strony każdej wolnej kobiety przed menopauzą, gdy tylko ktoś nazwie mnie głośno Mister Wright5. Wiem, że jeśli nie przyjmę teraz tej książki od pana, to znajdę ją później schowaną w jakimś niemożliwym miejscu.
Eames cofnął rękę z książką, a cała wesołość opuściła go nagle wraz z jednym długim, bolesnym westchnieniem.
— Arthur, zdajesz się być przekonany, że robię to tylko po to, by obrzydzić ci życie. Owszem, jest to miły efekt uboczny, ale chodzi mi o coś więcej niż mieszanie ci w głowie. Przedstawienie…
— Tak, tak, już słyszałem, że o nie tutaj chodzi, ale… Moment, czemu obrzydzanie mi życia miałoby być miłym efektem ubocznym? To… to…
— A co ty powiesz na spławienie mnie słabiutką wymówką? Zwłaszcza odkąd wiem, że pisanie świetnych wypracowań i zapamiętywanie tekstów to dla ciebie pestka?
Arthur zamrugał.
— To nie była wymówka — zaoponował zdenerwowany, ale Eames przerwał mu zaraz zdecydowanym uniesieniem dłoni. W jego oczach tlił się dziwny żar.
— Powiedziałeś mi, że nie masz ani czasu, ani inklinacji. Co do inklinacji, no cóż, ty jesteś po prostu jak ROBOT…
— Hej! — zaprotestował Arthur słabo.
— …a jeśli chodzi o wykręt z czasem, to był on jednym wielkim, bezczelnym kłamstwem, więc wybacz, jeśli mówię bez ogródek, Mister Wright. Masz aż nadto czasu, by uporać się ze wszystkim, czego wymaga od ciebie szkoła i wciąż zostaje ci go dość na bieganie wokół boiska tak długo, jak ci się podoba. I ty masz czelność twierdzić mi prosto w twarz, że nie jesteś zainteresowany? — Przestąpił z nogi na nogę i spojrzał rozgniewanym wzrokiem na zastygłego bez ruchu Arthura. — No i co?
— Nie jestem robotem — oświadczył Arthur z naciskiem.
Eames przewrócił oczami i oparł ręce na biodrach.
— Tak, podejrzewam, że w rzeczywistości nim nie jesteś, ale mówiąc metaforycznie o twoim stylu życia, Arthurze, jesteś nim jak najbardziej. Wszystko, co widzę i słyszę, każe mi sądzić, że mam oto przed sobą ucieleśnienie postawy nie wychodzić poza ustalone oprogramowanie. — Głośno wypuścił powietrze przez nos. — Utrzymujesz średnią w okolicach piątki od… och, od zawsze, ale nigdy nie odzywasz się na lekcjach, chyba że zostaniesz wezwany do odpowiedzi. Biegasz dla przyjemności, choć najwyraźniej jesteś w tym na tyle dobry, by trener zapłakiwał się z żalu za marnowanym talentem. Jakbyś dokładnie wyliczał, ile musisz z siebie dać, by absolutnie nie przekroczyć pewnej granicy. Straszny z ciebie nudziarz, Arthur. Dobra, nie potrzebujesz być kimś więcej niż już jesteś, ale w ten sposób tracisz coś ważnego, tracisz zabawę, szaleństwo, ogień, wolność rzucenia się w wir czegoś, co cię porwie i odurzy — dla samej przyjemności robienia tego, bo tak właśnie chcesz. A najgorsze, do cholery, wcale nie jest to, że wyraźnie widać, jaki mógłbyś być dobry, gdybyś postanowił wyjść ze swoich sztywnych ram, ale to, że bardzo tego pragniesz, ale nic z tym pragnieniem NIE ROBISZ!
Słowa Eamesa nabierały coraz większej mocy z każdym wykrzyczanym zdaniem, by na koniec ucichnąć niczym gasnące echo, przerywane tylko ciężkimi oddechami zarówno nadawcy, jak i odbiorcy całej tyrady.
Arthur zamrugał ponownie, powolutku, tym razem specjalnie, by dać sobie czas na powstrzymanie furii, która narosła w jego wnętrzu w ciągu tych krótkich chwil i zdążyła wypalić gorącą wilgoć w jego oczach. Z gniewem patrzył na stojącego przed nim mężczyznę.
Pozwolił kącikom ust unieść się w okrutnej parodii uśmiechu.
— I całe to gadanie tylko dlatego, bo nie chcę być marionetką w pana przedstawieniu? — mruknął szyderczo, tłamsząc ból. — Cóż, może pewnego dnia, przy odrobinie szczęścia, nie okażę się wcale aż tak dużym rozczarowaniem dla tej wspaniałej szkoły? Powiedzmy, gdy stanę się prawdziwym chłopcem? — Cofnął się i odwrócił, nienawidząc się za drżenie głosu. — A teraz przepraszam, panie profesorze.
I już biegł, jeszcze zanim pamiętał o zaczerpnięciu tchu. Eames powiedział coś, co nie dotarło do niego przez brzęczenie w głowie. Możliwe, że nauczyciel nawet krzyczał i mimo że Arthur natychmiast wydłużył krok, by znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca, poczuł nagle na ramieniu ciężką dłoń.
— Arthur. — Obrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z Eamesem, a potem odepchnął go mocno, z gniewem, zanim w ogóle zdołał pomyśleć o tym, co robi. Z przyjemnością ujrzał, że nauczyciel zatoczył się lekko. — Arthur, przesadziłem. Nie miałem prawa mówić do ciebie w ten sposób, Arthur, ja… ARTHUR.
Arthur, na wpół odwrócony do biegu, zamarł bez ruchu.
— Nie będzie mnie pan osądzał dlatego, że nie chcę brać udziału w pana przeklętej sztuce! — wrzasnął, obracając się gwałtownie. — Lubię swoje życie, jasne? Lubię biegać, nie mam ochoty na żadne cholerne przedstawienie, a pan nie ma najmniejszego prawa kazać mi czuć się gorszym człowiekiem, ponieważ…
— Nie, nie mam. — Eames potwierdził kiwnięciem głowy i naruszył osobistą przestrzeń Arthura, prawie dotykając jego falującej ze złości piersi i kładąc mu obie ręce na ramionach. — Nie powinienem był mówić ci tych rzeczy, Arthurze. Mam tak samo małe prawo oceniać twoje życie po twoich wyborach, jak ty moje, i naprawdę mi przykro. Przykro mi za insynuację, że jesteś gorszy, za sugestię, że istnieje w ogóle ktoś, kto dostrzega w tobie braki. Przepraszam, że odebrałeś to tak choć przez sekundę, ale, Arthur, widziałem, jak potrafisz czytać i odtąd nie mogę myśleć o niczym innym poza obsadzeniem cię w roli Hamleta, pozbawionego uznania, niedocenianego duńskiego księcia… I wcale nie po to, że potrzebuję jakiejś cholernej gwiazdy, ale dlatego, że nie recytowałeś wiersza ani z książki, ani nawet z pamięci, tylko tak, jakby płynął ci z serca. A potem usłyszałem od ciebie „nie” i coś mnie nagle strzeliło i… Przepraszam. — Eames rozluźnił uchwyt i zrobił krok do tyłu. — No i znów to robię: próbuję cię przekonać. Wybacz.
W jego oczach była absolutna powaga i Arthur chciał już tylko jednego, móc się zbliżyć, oprzeć o niego czołem i po prostu oddychać, otrząsając się z tego strasznego momentu. Z zaskoczeniem zauważył, że Eames uśmiecha się przepraszająco.
— To miała być taka zabawa, wiesz? Coś w rodzaju gry. Stary, dobry William był przewidziany jako przynęta, a gdy połknąłbyś już haczyk, ja — hop! — pociągnąłbym za wędkę i zrobił z ciebie swojego Hamleta. — Uśmiech zniknął z jego warg, tylko jeszcze w oczach tliła się resztka ciepłej ironii. — Nie gniewaj się na mnie za moje niecne czyny, Arthurze. Nie odejdę stąd, dopóki nie przekonam się, że nie pałasz do mnie głęboką nienawiścią i nie będziesz jej podsycał aż do matury.
Wargi Arthura drgnęły i wygięły się ku górze. Mózg wirował mu jeszcze od szalonego zwrotu sytuacji.
— Fakt, mógłbym ją trochę podkarmić — zakpił swobodnie, a rysy Eamesa natychmiast stężały. — Tylko żartowałem — dodał uspokajająco. — Serio, wszystko w porządku. Wściekłem się, gdy mówił pan o mnie… te rzeczy, ale rozumiem, że… no nie wiem, były pomyślane jako komplement albo coś w tym rodzaju. Ale nie pójdę na przesłuchanie tylko dlatego, żeby przestał pan się czuć takim dupkiem… — Zesztywniał. — Uuuch, PANIE PROFESORZE.
Eames wybuchnął śmiechem.
— Już dobrze, zachowałem się jak dupek. Tylko tego nie powtarzaj, bo w innym przypadku będę musiał wyrzucić cię ze szkoły albo nakarmić tobą ryby czy inne mrówki. Wyświadczysz mi za to pewną przysługę, zgoda? Zjaw się przynajmniej na przesłuchaniu. Hamlet jest świetną postacią do zagrania, co wyjdzie na dobre zarówno tobie, jak twoim podaniom na studia.
Arthur przewrócił oczami.
— Nie potrzebuję pomocy w pisaniu podań.
Eames odwracał się już powoli.
— Też mam takie wrażenie — zgodził się uprzejmie, po czym odszedł i zwinnie przesadził barierkę. — Zobaczymy się na lekcji, Mister Wright — uśmiechnął się znacząco, na co Arthur wbrew własnej woli odpowiedział tym samym.
Tego dnia zrobił jeszcze tylko jedno okrążenie, czemu przypisał bezsenne przewracanie się w łóżku do drugiej w nocy z Eamesem bez przerwy zaprzątającym mu myśli. W końcu westchnął i sięgnął po telefon.
Czy ja jestem nudziarzem?, napisał do Ariadne i aż się skrzywił, przypominając sobie, która godzina.
co? czemu pytasz? spojrz na zegarek!!
Wybacz. Zły dzień. Oberwałem za bycie nudnym i brak chęci do grania Hamleta. Zapomniałem o godzinie. Przepraszam. Dobranoc.
taa, troche przynudzasz. zartowalam ale zagrac mozesz dobrze ci to zrobi. ide spac pagadamy jutro. branoc
Arthur zasnął, zanim uśmiech zdążył rozpłynąć mu się na ustach.
Następnego dnia poszedł na przesłuchanie i w drzwiach niemal zderzył się z Eamesem.
— Ani słowa — mruknął do niego i usiadł, czekając na swoją kolejność.
Koniec rozdziału pierwszego
1 Cytat z filmu Masz wiadomość
2 Fragment wiersza Bridgewater Hall Carol Ann Duffy, współczesnej szkockiej poetki, tłumaczenie własne
3 Fragment monologu Hamleta z drugiego aktu, tłumaczenie Józefa Paszkowskiego
4 Fragmenty monologu Hamleta z trzeciego aktu, tłumaczenie Józefa Paszkowskiego
5 Nieprzetłumaczalna gra słów: angielskie nazwisko Wright wymawia się identycznie jak right, tu: ten właściwy, jeden jedyny. Arthur nawiązuje do wcześniejszej aluzji Eamesa, że jest idealnym odtwórcą głównej roli w reżyserowanej przez niego sztuce